piątek, 3 października 2014

Rozdział 7



– Szukasz czegoś konkretnego? – rozległo się znienacka za moimi plecami. Opasłe tomiszcze, którym balansowałam na kolanie, wertując rozdział o stworzeniach gadowatych, wyleciało mi z dłoni i z hukiem zleciało na podłogę. Szczęśliwe, okładką do dołu. By było, jakby się, nie dajcie bogowie, kartki pogniotły albo co.
Krzysiek stał w drzwiach na zaplecze oparty ramieniem o framugę i przyglądał mi się z zawadiackim uśmieszkiem na ustach.
Przewróciłam oczami.
– Tak patrzę, co mi grozi śmiercią przez przygniecenie.
Pierwszy tydzień nowego roku obfitował w sukcesy zawodowe – skończyłam katalogowanie zbiorów znajdujących się na zapleczu, zinwentaryzowałam z rozpędu to, co było wystawione w sklepie i nawet zaliczyłam jeden dzień na kasie. Niestety, następnego dnia przyszła straszliwa dostawa nowych książek i znów wylądowałam na zapleczu. Nie, żeby mi to przeszkadzało, przynajmniej miałam pretekst, żeby poszukiwać czegoś więcej o smokach.
Dużo tego niestety nie było.
Tom, który akurat przeglądałam wyglądał obiecująco, nawet jeśli był napisany gotykiem po staronordycku. Ze słownikiem w komputerze, przeglądając ryciny i szukając słów kluczowych, byłam w stanie nawet nieźle się zorientować, czy coś może tu być i czy szukać dokładniej. Żeby mi jeszcze upierdliwi łowcy nie wchodzili w paradę, to byłabym zupełnie szczęśliwa.
Krzyś rozejrzał się po zapleczu wyglądającym już mniej jak mieszkanie szalonego bibliofila, w którym wybuchł granat, a bardziej jak zaplecze antykwariatu. Szczęśliwie miałam na tyle rozumu, żeby nie zostawiać na wierzchu książek, które mnie interesowały, więc poza tym jednym tomiskiem które wskazywałoby na temat moich poszukiwań, reszta literatury, w której, miałam choć cień nadziei znaleźć choć wzmiankę o smokach, spokojnie leżała na swoich miejscach na półkach.
Pozbierałam nieszczęsną ofiarę mojego zaskoczenia z podłogi i dyskretnie wetknęłam luźny papier w okolice interesujących mnie stron. Szlag może człowieka trafić przez ten cholerny brak czegokolwiek na kształt indeksu, że o spisie treści nie wspomnę, w starych książkach. Westchnęłam ciężko i, upewniwszy się, że go skatalogowałam, wpakowałam tom na jego miejsce. Sięgnęłam po następną z nowości (nowość na oko miała coś koło trzystu lat, ale to szczegół) i już miałam się zabierać za wprowadzanie jej do katalogu, kiedy zorientowała się, że Krzyś czegoś milczy. Ale dalej stał w progu i wpatrywał się we mnie jak sroka w gnat.
– Chciałeś coś konkretnego? – zainteresowałam się, popatrując na niego znad ekranu komputera. Znowu idiotycznie mrużyłam oczy i marszczyłam nos, czy ja się nie mogę przyzwyczaić, że nic na tym nosie nie mam, ale to nie znaczy, żem ślepa?
Wzruszył ramionami i chyba uznał moje pytanie za zaproszenie, bo władował się do pokoju i przyciągnął sobie zdezelowane krzesełko, które zaplątało się pod ścianę. Usiadł na nim okrakiem, przodem do oparcia, i uśmiechnął się zawadiacko. Znowu. W co ty grasz, misiaczku?
– Przeprowadziłaś się do wilkołaków?
O to ci chodzi?
– Moi współlokatorzy się kłócą, nie mam zamiaru mieszkać w toksycznych warunkach, więc przeczekuję ich ciche dni u Laury i Dawida – zełgałam w przypływie natchnienia. No proszę, jak ładnie! Moje ego wygięło grzbiet i z zadowolonym mruczeniem nadstawiło się do głaskania.
– I co, śpisz na kanapie? Od tygodnia? – zapytał z obłudnym zaskoczeniem.
– A gdzie tam, Laura ma duże łóżko. Bardzo wygodne – odparowałam bezczelnie.
Oj, się zmieszał, bidulek… Odchrząknął speszony i popatrzył na mnie jakoś tak rozpaczliwie. No co?
– Czyli nie chodzi o te ataki? – zapytał w końcu.
Ke? Przekrzywiłam głowę na lewe ramię.
– Nie słyszałaś? Coś rozszarpało w twojej okolicy jakąś stworzę. Małą, szczupłą blondynkę…
Je cię pierdolę, kurważ twojaż, powiedziałam w myślach, po czym, również w myślach, zaklęłam szpetnie.
Cholera jasna. Mam przejebane.
Lekko zakręciło mi się w głowie, serce podeszło mi do gardła, skąd natychmiast spadło w okolice kolan i zaczęło walić jak młotem.
– Nie słyszałam – powiedziałam ostrożnie. No tego mi jeszcze na dokładkę do koszmarów brakowało.
– Myślałem, że cię do siebie ściągnęli, żeby mieć cię na oku – wyjaśnił.
Żebyś ty wiedział…
– I co w związku z tym? – Popatrzyłam na niego podejrzliwie. Co ci do tego, czemu u nich pomieszkuję? Jesteśmy wszyscy troje dorośli i w pełni sił umysłowych (no, powiedzmy), mamy prawo nocować u kogo chcemy.
– Nic, tak tylko myślałem… Wiesz, jeśli stwierdzisz, że nie odpowiada ci atmosfera, albo co, to ja mam pokój gościnny.
Zatkało mnie. Zagapiłam się na niego osłupiała i przez czas jakiś tylko na niego mrugałam, dumając, co też mu powiedzieć. Gość oszalał, czy jak?
– Wilkołaki potrafią być uciążliwe na dłuższą metę, a co dopiero raz w miesiącu – pośpieszył z wyjaśnieniami łowca. Widać musiałam wyglądać szczególnie durnowato. – Jeślibyś miała ich dość, to wiesz, u mnie jest pewnie tak samo bezpiecznie jak u nich, a i gryzienie ci nie grozi.
Po czym uśmiechnął się rozbrajająco. No ja nie wiem, pomyślałam cokolwiek ogłupiała, czy ja bym miała coś przeciwko gryzieniu… Otrząsnęłam się i mentalnie sprowadziłam libido do poziomu gruntu, bo mi się coś zaczęło wybitnie wpychać na siedzenie kierowcy.
– Ta, a Laura to już w ogóle, upierdliwa jest nawet dwa razy w miesiącu – wyzłośliwiłam się, chociaż nie byłam w stanie wykrzesać z siebie choć odrobiny przekonania do tej złośliwości. Krzyś tylko uniósł brew i powstrzymał się od komentarza. – Dzięki za ofertę, ale chwilowo jest mi dobrze tam, gdzie jestem.
– Jakby co daj znać. – Posłał mi jeszcze zawadiacki i dziwnie ciepły uśmiech i tyle go widziałam.
Rozejrzałam się po zapleczu, nie wiedząc już zupełnie co myśleć.
– Świat się kończy – westchnęłam i sięgnęłam po kolejny tom do zindeksowania. Z tego wszystkiego poszukiwania informacji o smokach zupełnie wyleciały mi z głowy i dopiero w tramwaju, siedząc Laurze na kolanach, żeby oszczędzać miejsce, przypomniałam sobie o tej nieszczęsnej zakładce. Oby tylko Michał jutro nie postanowił sprzedać akurat tej książki przed moją zmianą…

Michał nadal popatrywał na mnie z urazą za ten amulet blokujący natrętnych gwałcicieli mojego prawa do moich myśli, co tylko utwierdzało mnie w przekonaniu, że nawet jeśli się pozbędę problemu smoka w ludzkiej postaci na karku, amuletu ukrytego w medalionie drude się nie pozbędę. I niby mi to było obojętne, podąsa się i w końcu mu przejdzie, ale z drugiej strony irytował mnie fakt, że walkę o prywatność we własnej głowie odbierał jako afront. I może bym mu nawet strzeliła pogadankę, ale od jego kontrargumentów, że tak było zawsze i on nad tym nie panuje, robiło mi się niedobrze. Ta, jasne, nie panuje. Jakby się postarał, trochę poćwiczył, to by pewno zapanował. Ale po co?
Dumałam ponuro nad oślim uporem jednostek uprzywilejowanych, niekoniecznie przytomnym spojrzeniem wodząc po kserówkach z kilku tomów dotyczących istot nadprzyrodzonych. Siedziałam akurat w tramwaju do domu po nową zmianę ubrań i żeby dać znać współlokatorom, że jeszcze żyję i mają nie szukać nowej osoby do mojego pokoju. Ja tu wrócę i takie tam. Ustaliliśmy z wilkołakami, że cały czas mnie pilnować nie będą, bo ktoś by w końcu zwariował. Wahałam się między mną a Dawidem, ale efekty byłyby podobnie nieprzyjemne. Stwierdziliśmy, że raczej mnie nic atakować nie będzie w środku dnia, kiedy wokół są tłumy ludzi. Albo przynajmniej jestem obserwowana przez całe tłumy emerytek popatrujących na podwórko w ramach zajmowania sobie czasu. Poza tym, w medalionie poza amuletem na nadgorliwych empatów wylądowało też niewielkie zaklęcie, które teoretycznie miało mnie przynajmniej ostrzec przed niebezpieczeństwem.
Rozmyślając, czy w wilkołaczej lodówce znajdę jeszcze jajka, wtelepałam się do mieszkania i odbyłam tradycyjną gadkę ze współlokatorką, wkręciłam jej kit jakiś, że koleżanka ma problemy i wolę jej nie zostawiać samej, więc w razie czego, to mają mój numer telefonu i tak dalej, ale teoretycznie nadal z nimi mieszkam, takie tam.
I nawet zdążyłam akurat na siódemkę z powrotem do miasta! Szczęście moje dzisiaj coś wyrabiało normę… Usadowiłam się na końcu tramwaju i na powrót zatopiłam w kserówach, tym razem już bardziej świadomie.
Niestety, nawet jeśli coś już traktowało o smokach, to i tak w większości przypadków ograniczało się to do gdybania i anegdotyki stosowanej. A było tego zadziwiająco niewiele, nawet sami zainteresowani, czyli magowie, wiedźmy i różniste istoty nadprzyrodzone zaangażowane w rozwój ichniej nauki zazwyczaj powtarzali, że o ile w ogóle smoki istniały naprawdę, to było to dawno temu i nieprawda, nic do okolic wieku piętnastego na terenach Europy nie dożyło. Ogólny obraz tych stworzeń wyłaniał mi się z lektury raczej mglisty i nawet nie miałam specjalnie możliwości zweryfikowania, co jest prawdą a co domysłem autora tekstu.
Westchnęłam ciężko. Szczerze powiedziawszy, kończyły mi się pomysły, gdzie jeszcze szukać. Wyglądało na to, że nawet nie miałam szans poszukać Rupii i spróbować coś z niej wycisnąć. Wodnica zniknęła po naszym spotkaniu jak, nie przymierzając, kamień w wodę. Leczyła złamane serce, czy co? Miejscowych wiedźm nie miałam zamiaru o nic pytać jeszcze bardziej niż Michała. Albo Krzyśka.
Chociaż…

– Wykluczone – zatchnął się Dawid. Założył ramiona na piersi i przybrał marsowy wyraz twarzy.
– Ej, weź wyluzuj może, co? – Uniosłam w pojednawczym geście ręce. – Tak tylko mówię, że potrzebujemy czegokolwiek, a aktualnie Krzysiek wydaje się być naszą jedyną opcją.
– Kotek, zrozum, to jest łowca.
– A ja jestem zwykłym człowiekiem, przypominam – uświadomiłam go ozięble.
– Dawid ma rację – do rozmowy włączyła się dotąd milcząca Laura. – Nie wiemy, co mu do łba strzeli, nie wiemy też, czy wie coś o smokach.
Pokręciłam głową nad losem moim człowieczym. Dobra, ja rozumiem, że mu nie ufają z zasady i doświadczenia, ale nie ma podstaw żeby sądzić, że chciałby mi zrobić krzywdę. Cywilowi przecież między oczy strzelał nie będzie, zwłaszcza takiemu wagi piórkowej. W ostateczności zgarnie z gazu pieprzowego po oczach i tyle mnie widział.
– A kto mówi, że ja mam zamiar go o to pytać? Jakby mi o przekaz ustny chodziło, to bym do niego zadzwoniła. Jako łowca powinien mieć przynajmniej podstawowy zbiór książek o wszystkim, co mu może wyskoczyć zza węgła. I to zbiór w jakimś stopniu zweryfikowany.
– Czyli co? Planujesz go ogłuszyć swoim seksapilem a później przejść się po jego bibliotece? – wyzłośliwił się Dawid.
Popatrzyłam na niego z politowaniem.
– Mój seksapil, poza ogólnym nieistnieniem, raczej niewiele by mi tu pomógł. Bidulkowi się wkręciło, że kręcę z Laurą – uświadomiłam go i profilaktycznie zapchałam się naleśnikiem.
Przeczekałam wybuchową reakcję obojga i późniejszy radosny zakwik Laury i głębokie niezrozumienie Dawida. Ze spokojem godnym mistrza zen skonsumowałam kolejnego naleśnika, dając im czas na ogarnięcie się.
– Dobra. I jak masz zamiar po pierwsze dostać się do jego domu, po drugie dostać się do jego biblioteki? – zainteresowała się w końcu Laura.
– Nie wiem. Jeszcze – dodałam pospiesznie, widząc, że Dawid już się zbiera do kontrataku. – Na razie stwierdziłam, że lepiej wam powiedzieć, żebyście później nie byli zaskoczeni.
Nie miałam pojęcia, że zostałam powołana do wazeliniarstwa, ale najwyraźniej tak było. Ostatecznie udobruchani moją chwytającą za serce troską o ich ciśnienie nawet przyłączyli się do próby wymyślenia powodów, dla których nagle mogłam zmienić zdanie i jednak zapałać chęcią odwiedzenia Krzysiowego lokum.
Niestety, nic nie wymyśliliśmy.

– A ja coś chyba znalazłam – wymamrotałam niewyraźnie w szalik Laury. Stałyśmy na przystanku i usiłowałyśmy nie zamarznąć, grzejąc się nawzajem na tak zwanego pingwinka i dostarczając rozrywki towarzyszom niedoli oczekiwania na tramwaj. Nie wiem, czy dwie dziewoje, jedna sięgająca drugiej do ramienia, okutane w kilka warstw dzianiny i płaszczy, przytulone do siebie i od czasu do czasu podskakujące dziwnie są aż tak pociesznym widokiem. Ale wyraźnie reszta populacji na przystanku czerpała z naszego durnego zachowania radość, więc niech mają. W taką pogodę każdemu potrzeba choć odrobinę powodów do uśmiechu.
– Aha? – zainteresowała się, rozcierając energicznie moje ramiona.
Mróz był, delikatnie rzecz ujmując, trzaskający. Oczywiście wrocławskie MPK zostało zaskoczone przez pogodę, nawet jeśli zima trwała w najlepsze dobry miesiąc, bo od świąt. Autobusy jeździły jak chciały, tramwaje trochę lepiej, ale i tak co jakiś czas gdzieś zamarzła trakcja, gdzieś jakiś samochód wpadł w poślizg i zatarasował przejazd i znowu były opóźnienia, objazdy i w ogóle, przepraszamy za utrudnienia…
– Znaczy, nie wiem, czy to do końca jest prawda, ale w tych szczątkowych informacjach i anegdotycznych wzmiankach powtarza się wystarczająco często, żeby to mogło coś być, bo na dodatek wspominają o tym w poza tym niezłych merytorycznie tekstach, więc pomyślałam, że—
Durną tyradę przerwał mi tramwaj, wyłaniający się zza zakrętu. Stary skład z niedomykającymi się oknami, radość moja nie miała granic na sam widok odrapanej niebieskiej karoserii. W środku panował taki ścisk, że tylko pokręciłam głową, dając Laurze do zrozumienia, że przy normalnych ludziach raczej średnio mi kontynuować wątek paranormalny. Laura uniosła brwi i rozejrzała się wokoło, wyraźnie mając na myśli, że i tak nikt nie słucha, a nawet jeśli, kto mi broni gadać o smokach, wolny kraj przecież? Przewróciłam oczami i nadal milczałam. Trochę dziwnie się czułam z tą nowiną. U wilkołaków pomieszkiwałam już prawie miesiąc i zadomowiłam się tam zadziwiająco jak na mnie. Nawet mi to współlokatorstwo jeszcze nie obrzydło, a mam zazwyczaj brzydką tendencję do wycofywania się z kontaktów mieszkaniowych po dwóch, trzech tygodniach. Z drugiej strony, jeszcze nigdy nie mieszkałam z kimś, kogo znałam wcześniej (trzy miesiące, no ale) i, co ważniejsze, kogo zdążyłam polubić. A wilkołaki nie pozwalały mi zamykać się w swojej własnej banieczce i ciągały a to do kina, a to na spacer, a to napaść na któreś centrum handlowe w celu poprzymierzania wszystkiego i nie kupienia niczego… I teraz jakoś szkoda mi było powiedzieć, że możemy sobie to pilnowanie chwilowo odpuścić, bo nie ma mnie przed czym pilnować.
Konflikt rozwiązał się niejako sam, kiedy trzy przystanki przed końcem naszej trasy okazało się, że dalej nie pojedziemy. Tramwaj zadrżał, szarpnął na środku skrzyżowania i zdechł jak stał. Wśród ogólnych przekleństw i wyrzekań na komunikację miejską wysypałyśmy się razem z resztą pasażerów na ulicę i szybkim krokiem dotarłyśmy na chodnik. A wtedy żadna z nas nie paliła się do rozmowy i tłumaczenia sobie nawzajem, czemu nie przy ludziach i czemu już teraz zaraz, jak już zaczęłaś, to skończ, cholero jedna. Trochę szkoda byłoby sobie odgryźć język na przekleństwie.

– No to gadaj. – Laura pozbyła się odzieży wierzchniej i natychmiast zabrała się do entuzjastycznego pomagania mi w wyplątywaniu się z szalika. Tylko przeszkadzała, ale co ja biedna mogę przeciwko wilkołaczycy.
– Co jest? – Dawid wytknął głowę z kuchni.
– Co jest? Ty się pytasz, co jest? To jest, że my się musimy telepać tramwajem, który i tak w połowie drogi się psuje, a ty sobie śmigasz autkiem, z ogrzewaniem dodam, i nawet ci do łba nie przyjdzie odebrać współlokatorkę z pracy!
Dawid zamrugał na mnie wyraziście, a później spojrzał na Laurę z pytaniem w oczach, że niby co tej znowu na łeb spadło i klepki poprzestawiało? Sama nie wiem, się zirytowałam najpierw na siebie, że jak się już zablokowałam, to teraz będą ze mnie musieli siłą wyciągać, potem na Laurę, że próbowała wyciągać w miejscu było nie było publicznym, a później to już poleciał wkurw na cały świat i przyległości.
– Przepraszam – zreflektowałam się, zanim któreś zdążyło zapytać, czy wszystko w porządku. – Michał mnie ciągle tyrpa, że on się źle czuje, że mu tak nie ufam i mnie teraz wszystko denerwuje.
Nawet kłamać nie musiałam, bo mój cholerny szef nie dawał za wygraną i nadal suszył mi głowę, że przecież przed nim nie muszę nic ukrywać. Mierziło mnie to za każdym razem bardziej i coraz gorzej się w antykwariacie czułam przez jego ciągłe narzekanie, że on teraz nawet nie wie, czy coś mi się może nie stało? A co mi się mogło na tym cholernym zapleczu stać, jakby mi książki na łeb poleciały, to by usłyszał. Koty z kurzu mnie przecież nie zaatakują! Chyba...
– Coś ponoć znalazła, ale nie chce powiedzieć, co – wyłuszczyła sprawę Laura i oddaliła się do łazienki. I zostawiła mnie samą z wyczekującym spojrzeniem Dawida.
– Co na obiad? – zapytałam, szczerze zainteresowana.
Z ciężkim wzrokiem Dawida utkniętym między łopatkami zajrzałam w patelnię i zmarszczyłam nos. Nie lubię wątróbki. Nie lubię się też powtarzać, więc zignorowałam sępa, który mi wisiał za plecami i odczekałam, aż Laura wróci.
– No – zaczęłam, kiedy już byliśmy w kuchni w komplecie – to już się uzewnętrzniłam, że pewności nie mam, ale pojawia się wystarczająco często, że mogę ze sporą dozą pewności stwierdzić, że smok jako przerośnięty jaszczur jest zimnokrwisty i dopóki temperatury się nie wywindują w jakieś dogodniejsze wysokości, nic mi chwilowo nie grozi, bo jakby spróbował teraz wyleźć, to by zamarzł i tyle go widzieli.
Odpowiedziały mi dwa nieprzytomne spojrzenia. Ja nie wiem, może ich ogłuszył ten słowotok na jednym wdechu, ale już powinni się powoli przyzwyczajać…
– Dobra, a teraz od początku, tylko wolniej i, na miłość boską, oddychaj – zażądała Laura.
Grzecznie powtórzyłam, już bez ozdobników i utrudnień.
– Więc chyba mogę wrócić do siebie, przynajmniej póki mamy tu naszą małą Syberię – dodałam, niekoniecznie szczęśliwa.
Wilkołaki spojrzały po sobie cokolwiek znacząco i przystąpiły do kontrataku.
– Sama twierdziłaś, że ogólnie nic o smokach nie wiadomo, a jak już ktoś coś niby wie, to się natychmiast zaczyna mylić w zeznaniach – zaoponowała Laura.
– Więc skąd pewność, że to nie kolejna zapchajdziura, żeby w rozprawach było cokolwiek o tych paskudach? – dokończył jej myśl Dawid, pochylony nad ziemniakami, które tłukł z jakąś taką nieprzyjemną zawziętością.
Usiadłam ostrożnie na krześle, starając się mieć oboje ciągle na oku. Przeczucie obudziło się i niemrawo przetarło kaprawe oczka. Sprawa nie była może poważna, ale cholerniki coś kręcili. Nie wiedziałam tylko co.
– Bo nałgałam mailowo o pracy zaliczeniowej sześciorgu profesorów etnologii i innych kulturoznawstw  w całej Europie i czy nie mogliby państwo wspomóc biednego studenta z Polszy, i dostałam w zamian tyle materiałów o smokach, że mogę robić spokojnie metaanalizy wierzeń o tych cholerach? I jak mówię, że w większości się pojawia wzmianka o gadowatości, ciepłolubności lub zimnokrwistości, to tak jest i coś jest na rzeczy? Bo w tych samych opracowaniach i podaniach powtarza się, że smok do wody nie wlezie, a do wody, w której mieszka wodnica albo topielec to już w ogóle? Więc proszę mi tu nie podważać autorytetu i przyjąć do wiadomości. Bo ja bym naprawdę mogła o cholerach doktorat pisać, tylko mi się jakoś, kurna, nie chce.
Siła moich argumentów wyraźnie im się nie spodobała.
– Źle ci u nas? – wytoczyła ciężką artylerię Laura.
Westchnęłam cierpiętniczo i zagapiłam się w talerz, który Dawid, korzystając z mojej nieuwagi, wypełnił wątróbką, ziemniakami i surówką. Coraz lepiej…
– Ale mi nie chodzi o to, że mi źle – żachnęłam się. – Tylko, cholera jasna, mam swoje mieszkanie i nie mogę wam siedzieć bez końca na głowie, zwłaszcza że teraz wiemy, że chwilowo mi nic nie grozi.
– A co jeśli to jednak nieprawda, jakaś durnota, którą wymyślił jeden, a reszta bezmyślnie powtarzała? – drążyła Laura. – W ogóle, kiedyś ty to niby zdążyła zrobić? Wysłać, odebrać, przeczytać i wyciągnąć wnioski?
Spojrzałam na nią, zaskoczona. Co, nie zorientowali się? Mają mnie pod nosem cały czas, prawda, że Michałowi zełgałam w żywe oczy i zazwyczaj śpię na kanapie, ale i tak raczej mnie słyszą… I się nie zorientowali, że odkąd się do nich przeniosłam śpię może trzy godziny dziennie? Że całe noce praktycznie spędzam przy komputerze? I jak ich tu teraz oświecić?
– Po nocach – uświadomił siostrę Dawid. Ostatecznie ma pokój bliżej mojej kanapy, więc i większe prawdopodobieństwo… I mnie do tej pory morda nie wsypał! Normalnie aż serce rośnie! – Maleństwo chyba cierpi na bezsenność.
– I żadne z was nie raczyło mi powiedzieć, bo…? – W głosie Laury brzmiał chłód jeszcze bardziej zjadliwy niż ten hulający za oknem. Skuliłam się nad swoim talerzem i udawałam, że to nie do mnie.
– Nie moja sprawa – mruknął równie nieszczęśliwy co ja Dawid. – Poza tym myślałem, że się zorientowałaś. Jakoś się specjalnie nie stara siedzieć cicho…
Poczułam na czubku głowy potępiające spojrzenie. Oczyma wyobraźni widziałam minę Laury, wbijające w moralnego kaca giganta połączenie wściekłości i zawodu. Jakby to moje wina była, że mnie koszmary po drude i paranoja po kolejnych atakach oduczyły spania dłużej, niż trzy godziny…
– Bo nie było potrzeby, żeby ci mówić – zirytowałam się w końcu. – Krzywda mi się nie dzieje, nikomu nie przeszkadzam, bo jak bym przeszkadzała, to już by mi głowę suszył – tu Dawid uśmiechnął się do mnie radośnie, a że paszczę miał pełną jedzenia, wyglądał cokolwiek pociesznie z wydętymi policzkami, jak przygłupawy chomik, – to po co ci głowę zawracać?
– Po co mi… – Aż się zatchnęła. Przez chwilę tylko wpatrywała się we mnie spojrzeniem bez wyrazu, a później jej złość wróciła i zaświeciła na mnie złowrogo czerwonymi oczyskami. – Bo chciałabym wiedzieć? Bo to może być coś poważnego? Nie przyszło ci do łba? Masz, cholera jasna, smoka na karku!
– Smoka, który właśnie pewnie hibernuje gdzieś w jakimś zacisznym kącie – uświadomiłam ją chłodno. – To nie jest nic poważnego, po prostu się mnie koszmary trzymają, to żadna nowość nie jest, dobrze o tym wiedziałaś jeszcze zanim mnie gad przebrzydły dopadł. I ty mi tu w ogóle nie mydl oczu troską, wy coś kręcicie i nie chcecie się mnie pozbyć. A mnie ciekawi czemu?
Dawid westchnął ciężko znad swojego talerza.
– Jedz mięsko – poradził mi życzliwie.
– Wypchaj się tym mięskiem – zaproponowałam mu równie życzliwie. – Nie lubię wątróbki. I mógłby mi ktoś łaskawie wyjaśnić, o co chodzi?
– Oj, to takie dziwne, że nie chcemy, żebyś się wynosiła? – zainteresowała się Laura. Zabrzmiało mi to cokolwiek obłudnie.
– Jakbyście do mnie zapałali taką miłością, że nie chcecie mnie wypuszczać ze szponów, to byście mi po prostu powiedzieli, że wy nie chcecie, żebym wracała do siebie. Ale zaczęliście od pokrętnego szukania dziury w całym, to teraz macie.
– To nie będziesz tego jadła? – zadał ewidentnie niecierpiące zwłoki pytanie Dawid. Nie przejął się specjalnie wściekłym spojrzeniem, jakie rzuciła mu siostra, i, po moim pełnym dezaprobaty grymasie, pozwolił sobie zabrać mój talerz i wziąć na siebie zniszczenie pozostawionych przez wyrodną mnie podrobów. – A ty jej powiedz – nakazał Laurze i natychmiast zapchał się ziemniaczkami.
Gdyby wzrok mógł zabijać, to my byśmy już oboje byli martwi. Szczęśliwie Laurze brakowało dość sporo do bazyliszka (choć jadu w spojrzeniu wystarczyłoby pewnie dla całej wrocławskiej populacji żmij i inszego gryzącego tałatajstwa), więc jej brat niewzruszenie nadal pałaszował obiad, a ja postanowiłam wziąć byka za rogi i odpowiedziałam jej jeno upartym łypaniem spod grzywki. No albo mi powie, albo się teraz poobrażamy na śmierć i do grobowej deski.
– Coś zatłukło od początku roku trzy dziewuchy – westchnęła ciężko Laura. Dźwięknął widelec, który wypadł mi ze zdrętwiałych palców i oczywiście poleciał na podłogę. – Wszystkie małe, drobne blondynki, dwie stworze i jedna młodociana wiedźma. Wszystkie z dość wysokimi poziomami mocy.
– A to ma ze mną związek… – zapytałam, ogłuszona tymi nowinami. Gdzieś w pamięci zamajaczył mi zaniepokojony Krzyś, zapraszający w razie gdyby do siebie.
– Taki ma to z tobą związek, że jakby się wpasowujesz w schemat – warknęła niezadowolona.
– Jeno ja nie mam wysokich poziomów mocy. I ani stworza, ani wiedźma ze mnie nijaka. – Podniosłam upuszczony widelec i dziabnęłam nim w jej kierunku. – Więc poza posiadaniem siana na łbie i niewielkich gabarytów nie pasuję. Skąd w ogóle pomysł, że to może o mnie chodzić?
– Nie chodzi o to, że może o ciebie chodzić, sieroto – parsknął Dawid. Moje ego kwiknęło i zwinęło się urażone w kąciku świadomości, powarkując niezadowolone. – Chodzi o to, że możesz się napatoczyć temu czemuś. A na razie trudno stwierdzić, czy akurat poziom mocy jest czynnikiem decydującym.
Pociągnęłam nieszczęśliwa nosem. To teraz mi jeszcze nad łbem wisi jakiś nieokreślony napastnik zasadzający się na małe i bezbronne? Pięknie.
– Z drugiej strony, atakuje tylko po nocach – kontynuował niepewnie Dawid. – Więc o ile nie będziesz się pętać po zmroku…
– Ja się ogólnie nie pętam. Ale jakoś wrócić czasem do domu muszę, nie? A tu środek zimy, słońca ni ma, bida, panie…
Spojrzeli po sobie w milczeniu. Jedno co mnie w nich irytuje, to fakt, że nie umiem wyczaić, co tam między nimi zachodzi i co mają wyrażać poszczególne miny. I ostatecznie nigdy nie wiem, czego się po nich spodziewać, jak już skończą tę swoją niemą konsultację.
– Nie wiemy co to jest, czemu atakuje, ani czemu akurat takie a nie inne ofiary wybiera – westchnęła w końcu Laura. Minę miała strasznie nieszczęśliwą, ramiona jej opadły. Nawet nie zauważyłam, kiedy spięła się w sobie, jakby nie do końca wiedziała, czy do ataku czy ucieczki… – Może fakt, że nie były ludźmi nie ma nic do rzeczy, może się po prostu napatoczyły i pasowały wizualnie… Ale nawet w takiej sytuacji, ty też się wpasowujesz wizualnie.
– Ale się nie pętam po nocach – zauważyłam nieśmiało. Nie wiem zresztą, czemu się z takim uporem broniłam. Chyba dlatego, że mnie trochę tą nowiną ogłuszyli i mózg mi się zafiksował na próbach wytłumaczenia im, że przecież nie trzeba mnie pilnować i może ja wrócę już do siebie? Typowa dla mnie próba wycofania się ze związku. Z relacji z drugim człowiekiem. Z czegokolwiek, czym była ta znajomość. Bo przecież ja im muszę przeszkadzać, nie? Czułam fizycznie, jak mi samoocena i pewność siebie parują tudzież uchodzi z nich powietrze i zostaje taki smętny balonik, opadający powoli na dno dna. Dobrze, że Dawid mi ten talerz zabrał, bo jak mi na dodatek głowa opadła, z pustym stuknięciem do tego, to na stół, a nie w wątróbkę i odłamki ceramiki.
W kuchni zapadła dziwna cisza. Oczyma duszy widziałam te nic nierozumiejące spojrzenia, którymi się niewątpliwie wymienili ponad moją głową. Po chwili poczułam, jak coś mnie tyrpa w czubek łba. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że to Laura ostrożnie trącała mnie ostrożnie palcem. Wygięłam niewygodnie szyję i, bez podnoszenia głowy, spojrzałam w jej kierunku. I omal nie skończyłam z jej paluchem w oku.
– Co ci? – zainteresowała się uprzejmie.
– Kryzys osobowości mam – wymamrotałam niewyraźnie. Bogowie, czemu teraz? Musiało mnie dorwać w momencie, kiedy jestem wytrącona z równowagi i nie do końca panuję nad emocjami? Cholerne prawo Murphy’ego.
– I myślisz, że teraz to ci w ogóle pozwolimy wracać do siebie? – Spojrzała na mnie z jakimś takim dziwnym rozbawieniem, trochę czułym a trochę smutnym. No to witaj w klubie, kochana, ja też nie wiem, co o sobie myśleć.
– Nie pozwolicie? – zgadłam, głosem cichym i szemrzącym, bo mnie ten spadek samooceny trochę pozbawił sił.
Dawid spojrzał na mnie jak na idiotkę, że czemu w ogóle zadaję takie durne pytania.
– Dopóki nie wiemy co atakuje dziewczyny i dopóki tego nie dorwiemy – nie – oznajmiła kategorycznym tonem Laura i zaczęła zbierać naczynia. Dyskusja została zakończona i nie było już odwrotu.


– Czyli nie wiecie co się pęta po nocach i zgrzyta o marmur zębami? – zadałam pytanie nurtujące mnie od pół godziny. Po obiedzie zostały już tylko wspomnienia i bucząca zmywarka, wypełniona po brzegi garami. Zainstalowaliśmy się w salonie, Laura na jednym z foteli bormotała wściekle nad laptopem – widać trafił się jej szczególnie głupi tekst. Ja udawałam, że czytam książkę, choć od ładnego kwadransa nie ruszyłam się nawet o linijkę, zagubiona w rozmyślaniach, a obok mnie zaległ kółkami do góry Dawid, zadowolony z siebie i odprężony. Widać podwójna porcja wątróbki mu służyła na samopoczucie.
Laura podniosła na mnie nieprzytomny wzrok, Dawid z kolei zachichotał cicho, ale prawie natychmiast spoważniał.
– Nie. Szczerze mówiąc, to założenie, że napastnik za każdym razem był ten sam to z naszej strony dość spore nadużycie. Ale póki nie ma dowodów, że mamy w mieście kilka działających niezależnie potworów, uznajemy, że to ten sam.
Uniosłam brwi.
– Czemu?
– Co, czemu? – zagderała Laura. – Zakładamy, bo tak jest wygodniej i prawdopodobniej. Nie wiemy co to, bo za każdym razem działało inaczej. Nie chcesz wiedzieć – dodała. Widać moja żądza wiedzy odmalowała mi się na twarzy.
– Ale chyba muszę, bo równie dobrze może kiedyś próbować się dobrać do mnie. Poza tym tłumaczenie czegoś niezorientowanemu tłumokowi czasem pomaga. Dajesz.
Laura westchnęła ciężko.
– Pierwszą rozerwało na strzępy. – Na Dawida zawsze można liczyć. Mniej się ze mną cackał niż Laura, chyba z jakiegoś powodu łatwiej mu było uwierzyć, że nie zemdleję, jak mi podadzą kilka bardziej drastycznych szczegółów. – I jak mówię na strzępy, to to mam na myśli. Nawet nie wiemy do końca, czym dokładnie była, bo zostało z niej kilka kawałków wystarczająco dużych, żeby stwierdzić, że to w ogóle humanoidalne było. I określić płeć.
Obtrząsnęło mnie trochę. Jeśli z dziewczyny zostały tylko kawałki, to co dokładnie musiało się zachować? I czy o to napastnikowi chodziło? Dawid spojrzał na mnie i uśmiechnął się niewyraźnie. Chyba chciał mnie jakoś uspokoić, ale widać było, że sam nie jest specjalnie rozluźniony. Zrobiło mi się trochę żal, że zaczęłam drążyć temat akurat teraz, kiedy wszyscy byliśmy we w miarę dobrych nastrojach. No ale skąd miałam wiedzieć? Lepiej teraz, niż jakbym miała się dowiedzieć w gorszym stanie psychicznym od wkurzonych wilkołaków, na przykład. Poczucie winy zostało spacyfikowane i zakneblowane, żeby nie zaczęło znowu szelestać.
– A nie da się jakoś sprawdzić, kto to może być? – zapytałam. – Przecież ona mogła mieć jakąś rodzinę, znajomych, ktoś jej może szuka?
Laura odstawiła komputer na stolik i pokręciła głową.
– Nie ma specjalnie jak. Na węch nie jesteśmy w stanie rozróżnić gatunków, bo i jak? A magiczni nie mają jakichś swoich własnych struktur typu policja albo chociaż jakiś urząd rejestracyjny. Staramy się żyć jak normalni ludzie i nie rzucać im się w oczy. Nawet jeśli miała jakąś rodzinę albo kogoś, kto jej szuka, marne szanse są, że zgłoszą zaginięcie na policji. Większość z nas nie pała szczególną sympatią do ludzi.
I pewnie ma ku temu bardzo dobre powody.
– Druga była wiedźma. Miejscowa, dopiero co skończyła termin i zaczynała się urządzać ze swoim własnym interesem. Głównie, z tego co kojarzę, zaklęcia miłosne i inne takie. Znalazła ją siostra, w mieszkaniu, z poderżniętym gardłem i prawie całkiem pozbawioną krwi. Jakby ktoś próbował coś czarować. A trzecia była kikimora.
– Polubiłabyś ją, jakbyś miała okazję – wtrąciła cicho Laura.
– Znaleźliśmy ją tydzień temu niedaleko miasta. Powieszoną na drzewie przy rozdrożach.
– To czemu sądzicie, że coś ją zabiło? – zapytałam.
– Bo Sasza by sama tego nie zrobiła – stwierdził kategorycznym tonem Dawid. W oczach błysnęły mu dziwne ogniki, coś jak wściekłość i żal równocześnie. – Ta cholera była gorsza od karalucha jeśli idzie o przeżywaniu na złość całemu światu i na pewno by się nie zabiła. Nie ona.
– A poza tym najpierw coś ją rozharatało od mostka do pachwiny rozwlekło jej flaki po okolicy – dodała płaskim głosem Laura.
W mieszkaniu zapadła cisza. Zapatrzyłam się pustym wzrokiem w porysowany blat stolika. Cholery nawet po sobie nie pokazały, że dzieje się coś złego. A może to ja nie zauważyłam? Albo obie wersje są poprawne, jak zwykle ostatnio, i oni dobrze udawali, a ja za bardzo byłam skupiona na sobie, żeby się zorientować. Westchnęłam cicho i postanowiłam, że jak już zaczęłam, to należy sprawę rozdrapać do końca.
– W takim razie czemu sądzicie, że to wszystko zrobiło to samo?
– Bo mało prawdopodobne jest, że w tym samym czasie oźlił się jakiś potwór, jakiś mag albo wiedźma postanowili poczarować sobie na czarno i ktoś się zasadził na bogu ducha winną stworzę. Zwłaszcza że ofiary były do siebie podobne i wszystkie dziwnym trafem żyły w okolicach Karłowic. – Laura wpadła w zrzędliwe tony. No dobra, to już jest jakiś argument. Chociaż i tak, historia pewnie zna jeszcze dziwniejsze przypadki przypadków.
Przyszło mi do głowy, że jakoś niespecjalnie się tym wszystkim przejmują. Nie szukają, nie węszą po okolicy, tylko głównie pilnują mnie, a nie innych potencjalnych ofiar. Zwłaszcza że jako chwilowo przebywająca w okolicach Sky Tower średnio się wpisywałam w schemat.
– To nie nasza brocha, tak szczerze mówiąc – westchnął Dawid, kiedy podzieliłam się swoimi wątpliwościami. – Łowcy się do sprawy przyssali na amen i jeśli tylko się pojawimy w okolicy, to zaraz pewnie stwierdzą, że to my i będą próbowali się nas pozbyć. Dlatego robimy co możemy, a chwilowo możemy tylko pilnować ciebie i próbować się czegoś dowiedzieć od innych.



– Mam wrażenie, że chyba jednak szukasz czegoś konkretnego.
No ja przecież z tym idiotą dostanę zawału, jak rany boskie! Tym razem, szczęśliwie, nie upuściłam książki, którą kartkowałam, a to by się skończyło egzekucją. Michał nie lubi, jak się traktuje manuskrypty bez odpowiedniego szacunku.
Uspokoiłam oddech i odwróciłam się do mojego niedoszłego mordercy.
– Skąd ten pomysł? – Uśmiechnęłam się lodowato.
– Bo przeglądasz bestiariusze? – Krzysieko dpowiedział mi uśmiechem dużo bardziej przyjaznym i znów wpakował się na zaplecze. Tym razem nie zawracał sobie głowy krzesłem, po prostu stanął mi nad głową i zajrzał przez ramię. Książka była akurat otwarta na rozkładówce anatomii południcy. Autor bardzo się przyłożył.
Przewróciłam oczami.
– Ta, znalazłeś mnie dwa razy z literaturą na tematy okołobiologiczne w rękach i wyciągasz wnioski?
– Poza tym, instynkt mi podpowiada.
Wzruszyłam ramionami. Niech mu będzie.
– A bo mnie interesują takie różne zębate i łuskowate. Między innymi – dodałam prędko, bo mnie zmierzył wzrokiem iście bazyliszkowym.
– Jakieś konkretnie? – oparł się dłońmi o blat biurka. A że cały czas stał za mną, cóż…
Pacnęłam go otwartą dłonią w twarz, aż się cofnął z miną jak zaskoczony kot, któremu się dmuchnie w nos.
– Cofaj, bo mi w przestrzeń osobistą włazisz. Żadne konkretnie, ja kocham wszelkie zwierzątka – zasymulowałam syndrom Elmirki.
Chyba mi nie uwierzył. A pies go trącał.
– Bo wiesz, ja mam sporo materiałów na temat różnych zwierzątek… – uśmiechnął się uwodzicielsko. No nie, on tak na serio? Może go ktoś kontroluje, albo co? Opętanie jakieś? W moim doświadczeniu to nie takie nieprawdopodobne… – Jakbyś chciała, to możesz wpaść, poczytać…
Parsknęłam.
– Tak to się teraz nazywa? Sporo, co to jest sporo. Co ty tam masz takiego, czego by Michał nie miał?
Sam mi się pcha w ręce i ja miałabym nie skorzystać? Dobre sobie!
– Dużo różnych rzeczy – zaczął się pultać. Co jest, czyżby szanowny łowca nie wiedział nawet, co ma w domowej bibliotece?
Ogólnie ostatnio za każdym razem, kiedy przebywałam z Krzysiem w jednym pomieszczeniu moje wrażenie surrealizmu otaczającej mnie rzeczywistości wzrastało co najmniej o połowę. A to się martwi o mnie i to na dodatek głównie z innego powodu, niż wilkołaki, a to (na moje niewprawne oko) próbuje chyba mnie trochę podrywać… Zdziwniej i zdziwniej, że zacytuję klasyka.
– Jak mi skołujesz spis książek, które masz i coś mnie zainteresuje, to może przemyślę sprawę – zadecydowałam wielkodusznie. Co? Że niby powinnam się rzucić na tę okazję i się zgadzać, póki proponuje? Takiego. Trzeba się szanować. Poza tym, wolałam nie ryzykować, że nabierze podejrzeń, jeśli nagle zmienię zdanie i zacznę się rozbierać.
Yhm.
No nie do końca mi ta metafora wyszła. Mózgu, co ty wyprawiasz?! Mentalnie pukałam się w głowę i tylko brzegiem świadomości zarejestrowałam, że Krzyś wybąkał coś na kształt „to ja wpadnę kiedy indziej” i się zmył. Chwilę podumałam nad naturą płci nie niewieściej i zastanowiłam się, czemu Krzyś zachowuje się ostatnimi czasy, jakby mu ktoś czegoś dziwnego do kawy dosypywał. Złych zamiarów raczej nie miał, bo medalion z zaklęciami milczał jak… zaklęty. Nie wydumałam nic ciekawego, więc wróciłam do czytania.
I wtedy mnie oświeciło, że powinnam była korzystać z okazji i pytać, co się dzieje na froncie karłowickim. Ale Krzyś mnie tak ogłuszył, że nawet mi to przez myśl nie przeszło, a teraz go gonić mi się nie uśmiechało. Pewnie bym go nawet nie znalazła teraz... Westchnęłam ciężko i po raz kolejny skupiłam się na lekturze.
A lektura okazała się ciekawa i nader pouczająca. Jak już się przedarłam przez kwiecisty, by nie rzec barokowy, styl tekstu, na dodatek po austriacku.
Niestety, pouczająca na interesujący mnie temat w lekturze była jedynie wzmianka, że jakiś Haagenti van Meheren popełnił dzieło dotyczące istot rzadkich, w którym cały rozdział poświęcił morfologii i fizjologii gadowatych paskud. Skrzętnie spisałam sobie tytuł i autora dzieła i odstawiłam książkę na półkę. Michał niestety tomu nie posiadał, bo jakby posiadał, to już by mi pewnie wpadł w ręce, więc pozostało mi czesanie internetu, które siłą rzeczy należało odłożyć na później. A jeśli i to zawiedzie, to może Krzyś będzie miał coś ciekawego na swojej liście?

– Nie. Nie słyszałam nawet – Laura zaprzeczyła jakiemukolwiek powiązaniu z poszukiwaną przeze mnie pozycją. – Dziwnym nie jest, bo raczej nie zajmujemy się aż tak zaawansowaną teorią, żeby grzebać w pięćdziesiątym opracowaniu. Ludzie i nie ludzie potrzebują naszej pomocy raczej do znalezienia kogoś lub czegoś. Opcjonalnie zabicia tego czegoś, jeśli sobie zasłużyło.
Westchnęłam ciężko i wróciłam do krojenia marchewki. Na kuchence stał ogromny sagan, wypełniony po brzegi rosołem z ambicjami na ogórkową.
– Nic to. Zobaczymy, co Krzyś ma do zaoferowania.
Spojrzała na mnie ostro.
– No co? – obruszyłam się. – Zaczął mi wmawiać, że ma dużo interesujących książek o różnych zabójczych paskudztwach. Miałam zignorować?
– W moich czasach to się człowiek afiszował raczej kolekcją znaczków pocztowych – mruknęła ponuro i zamieszała chochlą w garnku.
– To ile ty masz lat? – zdziwiłam się obłudnie, czym zasłużyłam sobie na trzepnięcie przez łeb ścierką. Czystą, bogom dziękować.
– Dzisiaj idziesz?
– Nie. Kazałam mu przygotować spis książek, które mogą mnie zainteresować. Co się będę po próżnicy telepać?
Laura parsknęła śmiechem. Pokręciła głową i zajrzała do lodówki.
– Hetera – obwieściła z czułością pasztetowi i główce sałaty, która zaczynała zyskiwać jedność z półką.
– To o mnie, przepraszam bardzo? – Złapałam za ścierkę i ustawiłam się w gotowości do ataku.
– A o kim? – przewróciła oczami. – Weź puść Dawidowi esemesa, żeby kupił mleko i jakieś pieczywo, jak będzie wracał z pracy, co?
Jako osoba wielkoduszna odłożyłam ścierkę na miejsce i sięgnęłam po telefon. Ale spokojnie, ja to sobie zapamiętam.
Dawid kupił co miał kupić, a kiedy zdałam mu raport z moich znalezisk i planów przybrał wyraz twarzy marsowy. A po chwili zmarszczył się jeszcze bardziej, jakby w jego głowie zachodziły bardzo skomplikowane procesy myślowe.
– Haagenti? Coś mi to mówi…
– Bawiłeś się w przyzywanie demonów? – zainteresowałam się. Odpowiedziały mi spojrzenia dość nierozumiejące. – Bo to raczej nie jest gościa prawdziwe imię, tylko przydomek albo insza jeszcze ksywa. Tak się wabi jeden z duchów z Ars Goetia, do tego między innymi ma dawać przyzywającemu wiedzę wszelaką, więc pasuje na pseudonim literacki gościa, który pisze bestiariusze.
– A, to już wiem. Jakiś czas temu trafił nam się nekromanta amator, coś bredził o przyzywaniu demonów… Pamiętasz, Laura?
– Wolałam nie pamiętać. – Laura otrząsnęła się z obrzydzeniem i odmówiła dalszych zeznań. Dawid, przyciśnięty ciężkim spojrzeniem siostry, solidarnie też zamilkł na ten temat i nic nie dał z siebie wyciągnąć.




Nie ma to jak dodać rozdział z dwutygodniową obsuwą, prawda? Ale musiałam cholerę przeredagować, bo się zorientowałam, że o mały włos, a zrobiłabym Krzysiowi sporą krzywdę... Możliwe, że nadźgane błędów mrowie a mrowie, ja już tu nic nie jestem w stanie wyłapać, jak ktoś coś znajdzie niech krzyczy.
W cholerę przegadany rozdział, no ale nie może za każdym razem coś dosłownie wyskakiwać zza węgła, prawda?  No i nie ma to jak branie się za worldbuilding w okolicach siedemdziesiątej strony...
I mała prywata, bo nie ma to jak odrobina reklamy, prawda? Tu chwilowo nic nie ma, ale będzie już coś jest – blogasek typowo blogaskowy (czyli przemyślenia, marudzenie, dzierganie i inne takie), jakby kogoś interesowało, to zapraszam.

piątek, 5 września 2014

Rozdział 6



Próby topienia się zostały mi na szczęście szybko zapomniane w ferworze przedświątecznych przygotowań. Boże Narodzenie szczęśliwie przeszło bez większych ekscesów, nic na mnie w ciemnej piwnicy nie wyskoczyło, nikt w okolicy nie znalazł zagryzionych przez coś dziwnego zwierząt dzikich lub domowych… cisza jak makiem zasiał. Usilnie starałam się nie myśleć, że to cisza przed burzą, żeby nie zapeszyć.
Do Wrocławia potelepałam się przeładowanym pociągiem dwa dni przed Sylwestrem. Laura obiecała mi piżama party z winem, wyżerką, stosem filmów do obejrzenia i opcjonalnym Dawidem, który na razie nie zdeklarował się, czy fajerwerki będzie oglądał z ich mieszkania w okolicach Sky Tower, czy z Rynku.
Pogoda nadal dopisywała, śniegu na razie nie widać było na horyzoncie, niebo było czyste, wiatr zwłaszcza jak na wrocławskie standardy był znikomy, tylko pizgało straszliwie, ale czego się spodziewać pod koniec grudnia, jak niebo jest czyste od tygodnia?
Dzień przed sylwestrem na moście Trzebnickim był jakiś wypadek, więc ostatni przystanek musiałam dreptać do domu pieszo. W połowie mostu minęłam ten nieszczęsny karambol. Wyglądało na to, że to była świeżynka, bo strażacy dopiero z nieziemskim zgrzytem odginali kawałki samochodu zwiniętego w precelek.
Odwróciłam wzrok, byle szybciej minąć nieprzyjemny widok i wpadłam na kogoś. Tak po chamsku, całym ciałem. Na swoje usprawiedliwienie mam fakt, że jeszcze sekundę temu nikogo przede mną nie było! Cofnęłam się i już miałam przepraszać, chyłkiem wycofując się na z góry upatrzone pozycje (czytaj, po drugiej stronie Odry)…
Spojrzałam w wielgachne, jasnozielone oczy otoczone jasnymi, gęstymi rzęsami i mnie na moment przymurowało. Wpadłam, oczywiście, na wodnicę. Akurat jak już zaczynałam trochę się uspokajać po naszym spotkaniu, no to jest chyba oczywiste, nie? Wytrzeszczyłam na nią oczy, wokół zmrok zapadał, a ta stała jak ta sierota, uśmiechnięta niepewnie, w powyciąganym swetrze nieokreślonej burej barwy, leginsach i złachanych trepach. No siedem nieszczęść w nie do końca ludzkiej formie, aż mi się od samego patrzenia zimno robiło.
I co teraz, maturzysto? Stoi mi toto na drodze i wygląda, jakby miało nadzieję, że nie ucieknę z wrzaskiem. Uciekać nie miałam zamiaru, moje ostatnie doświadczenia podpowiadały mi, że konfrontacje jakoś mi bardziej na zdrowie wychodzą. Lepsze kilka siniaków i ciężki szok niż podtopienie, hipotermia, kilka siniaków i ciężki szok, a do tego jeszcze jakieś wężowate paskudztwo dalej mi wisi nad łbem. Albo się skrada brzegiem rzeki… Odgoniłam od siebie nieprzyjemne wizualizacje i spojrzałam na wodnicę wzrokiem ponaglającym. No już, jak chcesz jednak topić, to top, a jak jednak chcesz pogadać, to otwórz paszczę i wydaj z siebie jakiś odgłos!
Wiatr hulający sobie radośnie wzdłuż rzeki przeleciał mi pod kurtką. Zadrżałam. No jeszcze nam tutaj chwastokłębków jakowychś zupełnie do klimatu albo przynajmniej pory roku niepasujących brakuje.
W końcu wodnica wyraźnie zebrała się w sobie i zagaiła głosem delikatnym i melodyjnym, śpiewnie przeciągając samogłoski, aż mi się kolana ugięły. No czemu oni wszyscy muszą być tacy piękni i doskonali?!
– Możemy porozmawiać?
No niech ci będzie. Może ja się w końcu czegoś konkretnego dowiem. Skinęłam głową i wyminęłam sierotę, mając nadzieję, że pójdzie za mną. Poszła, ale najpierw spojrzała rozpaczliwie w kierunku wraku samochodu, zalanego niebiesko-czerwonymi światłami, z którego właśnie chyba wyciągali resztki nieszczęsnego kierowcy. Wzdrygnęła się wyraziście i podbiegła do mnie, ładując się między mnie a barierkę i pakując mi swoją rękę pod ramię. W ciągu całego pięciominutowego spaceru, który dzielił most Trzebnicki od mojego mieszkania, wodnica rzucała naokoło spojrzeniem na przemian podejrzliwym i zaszczutym, a trzęsła się przy tym niemożebnie, aż miałam wrażenie, że i mnie zaraz telepawica jakaś trafi.
To będzie długa rozmowa, mam wrażenie…

Ktoś (a nawet i cała czwórka ktosiów) pewnie zaraz by na mnie nawrzeszczał, że zabieranie nieznajomych stworzeń legendarnych do domu, nawet, jeśli stworzenia te wyglądają na równie niebezpieczne co nadwiędły por, jest idiotyzmem i w ogóle co mi na mózg padło? Otóż nic mi nie padło. A już czas jakiś temu na framudze drzwi wejściowych do mieszkania wylądowało niewielkie zaklęcie ochronne, nabazgrane moją własną osobistą krwią na kawałku pergaminu oderwanym z jednej ze starszych i magiczniejszych ksiąg. Tak, coby nikt, kto ma wobec mnie nikczemne zamiary nie mógł przekroczyć progu mojego aktualnego miejsca pobytu. Co ciekawe, odkąd zainstalowałam zaklęcie, współlokatorowi jakoś się zaczął klucz wiecznie w zamku zacinać. Ciekawe, dlaczego? Przecież rachunki i czynsz płacę w terminach…
Szczęśliwie, w momencie, kiedy władowałyśmy się do mieszkania, współlokatorów akurat nie było, mogłam więc spokojnie spacyfikować wodnicę i zaprowadzić ją do kuchni. Dziewczę przycupnęło na brzeżku ławy i rozglądało się dookoła oczami wielkimi jak spodki. Czajnika w życiu nie widziała, czy jak?
– Dobra. Chciałaś rozmawiać, to dajesz – rozpoczęłam subtelnie.
Wodnica strzeliła na boki oczyskami, pośrupała w długich, smukłych palcach lecące u ściągacza swetra oczko i milczała jak zaklęta.
Bogowie, czy ja też taka jestem? Jeśli tak, to jestem pełna podziwu, że jacyś ludzie w ogóle się do mnie odzywają.
Westchnęłam ciężko i oparłam się biodrem o szafkę pod zlewem. No kto by pomyślał, że to ta sama laska, która dwa tygodnie temu rzucała się żmijowatemu ze szponami do szyi. Że wyczyn powtórzy, tym razem celując w moje gardło, jakoś mi się nie widziało, wodnica wyglądała na ewidentnie zahukaną i przestraszoną, a już na pewno niepewną, ponadto średni miałoby sens mordować mnie teraz, w mieszkaniu, gdzie mój żałosny zewłok natychmiast znaleźliby współlokatorzy, kiedy nie utopiła mnie po prostu w Odrze, gdzie wyglądałoby to na wypadek. Czego jak czego, ale instynktu samozachowawczego stworzeniom mitycznym nie brakuje. Nie przetrwałyby do dzisiaj, gdyby tak po prostu mordowały ludzi w ich własnych domach.
– Myślałam… – zaczęła niepewnie wodnica głosem jak muzyka skrzypcowa. I się zacięła.
Dajcie mi cierpliwość…
Machnęłam dłońmi w kółeczkach, próbując przekonać potworę, żeby jednak się przemogła. Ja wiem, że to trudne jest, ale na miłość boską! Może ją peszy, że ja się na nią patrzę? Bo ona chyba jeszcze ani razu nie spojrzała bezpośrednio na mnie odkąd złapała mnie pod rękę na moście. Odwróciłam się, żeby wyjąć z szafki kubki i wrzucić do nich torebki herbaty. Milczałyśmy wystarczająco długo, żeby woda zdążyła się zagotować, a potem popyrkać jeszcze trochę w czajniku ze zdjętym gwizdkiem. Zawsze lepiej mieć pewność, że się wygotował wszelki syf.
Trzaskałam sobie spokojnie ceramiką, czując między łopatkami świdrujące spojrzenie mojego gościa. A, teraz to się wgapiasz, tak?
– Myślałam że będziesz inna – przemogła się w końcu wodnica.
– Znaczy jaka? – zainteresowałam się. A po chwili dotarł do mnie sens jej słów. A raczej ich brak sensu. – Zaraz, chwilunia, że co? My się skądś znamy?
Dziewczę spojrzało na mnie z rozpaczliwym niezrozumieniem wypisanym na twarzy.
– No sorry, ale czemu w ogóle się zastanawiałaś, jaka ja jestem? No, chyba że po tym, jak mnie podtopiłaś zaczęłaś się zastanawiać, kto to jest ta idiotka, co różnym dziwnym wężowatym wpada w ręce?
No niestety mam tę durną tendencję do słowotoków, zwłaszcza jak mnie coś wyprowadza z równowagi.
Zamrugała, obłędnie długie rzęsy zatrzepotały jak, nie przymierzając, skrzydła pawicy atlas, a ja ponuro stwierdziłam, że o tej porze za rok, o ile dożyję, to będę tak uodporniona na wszelką atrakcyjność, że już mi naprawdę nic nie zostanie, jak tylko zostać starą panną.
– Ale… – zająknęła się. – To ty nie wiesz?
Przewróciłam oczami stawiając przed nią kubek z herbatą.
– Czego? – zapytałam zwięźle.
– No… kim jesteś?
Zastanowiłam się chwilę. Stwierdziłam, że niekoniecznie jej chyba chodzi o moje dane osobowe, aż takiej sklerozy nie mam. Więc co?
– Wygląda na to, że nie wiem – uświadomiłam ją ponuro. Ja nie lubię nie wiedzieć, w co się wplątałam tym razem. Za dużo książek w życiu czytałam, żeby nie zdawać sobie sprawy, że od niewiedzy na temat podstawowych faktów zaczynają się epickie kłopoty. Wodnica przygryzła wargę, wpatrując się w jeden z idiotycznych magnesików, które moi współlokatorzy z uporem maniaka przyczepiali na lodówce.
– Większość ludzi ma jakąś tam energię, z której nie zdaje sobie sprawy – zaczęła w końcu tylko po to, żeby znowu się zaciąć.
Machnęłam lekceważąco ręką. Ten temat miałam już przemaglowany na wszystkie strony, literaturę fachową o moim problemie też dorwałam i przetrawiłam.
Ogólnie sprawa miała się tak, że jakiś znikomy ułamek populacji, do którego na moje nieszczęście się zaliczałam, nie miał nawet sygnatury, czyli nie generował mocy wcale. Zazwyczaj brak sygnatury, czyli indywidualnego… kształtu energii produkowanej przez danego człowieka albo nie-człowieka, jak to określił Michał, wiązał się z brakiem pulsu, ale nie w przypadku tych kilku osób na całym świecie. Okazało się, żem wyjątkowa przynamniej w tej kwestii, żeby to wszystko… Wyróżniałam się z szarego tłumu tym, że nie generowałam nic, żadnego śladu, żadnej sygnatury. I nadal żyłam! I na tym się literatura fachowa ogólnie kończyła, bo poza stwierdzeniem faktu, że ludzie potocznie nazywani „pustymi” nie generują żadnej energii, czyli nie mają sygnatury, a mimo to nie są nieumarłymi (którzy i tak sygnaturę mieli, bo – niespodzianka! – też generowali energię, i to na poziomach rzadko dostępnych żywym) albo, po prostu, martwi. Co najśmieszniejsze, puści byli na dobrą sprawę nie do wykrycia, o ile się ich konkretnie nie przetestowało pod kątem poziomu mocy, bo różnica między kompletnym zerem a jedną milionową na plusie jest średnio wyczuwalna tak z marszu.
– W sensie idzie o to, że jestem pusta? – upewniłam się. Na co wodnica zrobiła jeszcze większe oczy i znów zatrzepotała rzęsami.
– Ale przecież nie jesteś – obruszyła się.
– Jak nie jestem, jak jestem – przyjęłam zrzędliwy ton. – Mam jakąkolwiek moc? Nie mam. Co zostało udowodnione i sprawdzone komisyjnie, jeden empata i dwie wiedźmy się co do tego zgadzają, a żeby dwie wiedźmy się zgodziły na temat czegokolwiek to już wyczyn i prawda objawiona musi być. No to co ty mi tu mówisz, że nie jestem?
– Bo nie jesteś – upierała się nadal wodnica. – Teraz nie masz mocy, ale to nie znaczy, że jesteś pusta!
Ke? Proszę mi to rozrysować, bo nie pojmuję. Przybrałam tępy wyraz twarzy, bo mnie struny głosowe zawiodły.
– Nie jesteś pusta, jesteś naczyniem – oświeciła mnie dziewoja.
Tym razem to ja zatrzepotałam rzęsami w niemym osłupieniu. Że niby co proszę?
Ze stuporu wyrwał mnie chrobot klucza w zamku. Oho, współlokator się objawił, bo klucz czegoś nie chciał się przekręcić i bidak musiał chwilę z nim walczyć, żeby w końcu dostać się do mieszkania. W tym czasie ja zgarnęłam wodnicę do swojego pokoju, zgasiłam światło w kuchni i udawałam, że nie słyszę, jak on się przepycha z upartym zamkiem.
Gestem pokazałam wodnicy, że ma posadzić tyłek na łóżku i z irytacją stwierdziłam, że nawet nie wiem, jak cholera ma na imię.
– Ty w ogóle się jakoś nazywasz? – zainteresowałam się poniewczasie.
– Rupia – wymamrotała w kubek, czegoś się czerwieniąc. Przewróciłam oczami. Ciekawe, czy to coś znaczy?
– Dobra. To teraz może przejdźmy do interesujących tematów, co? O co chodzi z tym naczyniem?
Rupia strzeliła oczami na boki jakby szukając ratunku.
– Bogowie, kobieto, czy ty masz jakąś nadaktywność gałek ocznych, czy jak? Możesz mi powiedzieć, co miałaś na myśli, czy nie? Bo jeśli składałaś jakąś przysięgę milczenia albo co, to ja jutro akurat wybieram się do znajomej, która się bardziej ode mnie wyznaje na tym nadnaturalnym burdelu. Oszczędzę sobie nerwów i po prostu zapytam jej.
– Nie! – dziewczę zerwało się gwałtownie z łóżka, omal nie rozchlapując na około herbaty. No jeszcze by mi tylko mopowania podłogi do szczęścia brakowało… – Nie możesz! Nikt nie powinien się dowiedzieć, już wystarczy, że on wie…
– On? W sensie że żmijowaty, co to mnie chciał?
Skinęła głową, siadając z powrotem na łóżku. Pięknie.
– A ja mogę wiedzieć, co to znaczy?
Odstawiła kubek na stołek robiący mi z braku laku za szafkę nocną i zaczęła wyłamywać sobie palce. Dobra, ustalmy, że nie jestem sadystką (nie zawsze) i nie sprawia mi specjalnej przyjemności patrzenie, jak tu mi się kupka nieszczęścia wije po łóżku. Nie jest to w żadnym wypadku interesujący mnie rodzaj wicia się po moim łóżku. Ale do jasnej cholery, sama przylazła i chciała rozmawiać! Niech mi tu teraz nie odstawia szopek chcem, ale siem bojem.
– Większość pustych z jakiegoś powodu nie ma w sobie nawet odrobiny mocy i nie są w stanie jej wyprodukować. Normalni ludzie, nawet jeśli zostaną pozbawieni swojej energii w zwykłych warunkach, czyli jeśli nie są umierający, są w stanie szybko wyprodukować sobie brakującą moc i wrócić do poprzedniego poziomu, nawet tego nie zauważając.
– No dobra, tyle to ja wiem z moich lektur uzupełniających, co to ma do mnie? – Przeniosłam się na klęcznik i, stwierdzając, że herbata wystarczająco ostygła, siorbnęłam sobie na uspokojenie. Zapomniałam tylko wyjąć torebkę w odpowiednim momencie i teraz napój był wykrzywiająco wręcz gorzki. Blergh.
– Co jakiś czas, średnio raz na parędziesiąt lat zdarza się osoba, która teoretycznie jest pusta, ale może przyjąć każdą ilość energii i ją przechować. Jak naczynie na moc.
Huh. Czyli chce mi powiedzieć, że jestem wyjątkowa nawet wśród i tak już wyjątkowej grupy ludzi? Moje ego zamruczało i postawiło uszy na sztorc.
– Czyli nie chcesz, żebym komukolwiek mówiła, bo wtedy wykorzystają mnie jako mobilny akumulator mocy? – upewniłam się. Szczerze, takiego losu wolałabym uniknąć, ale jakoś średnio mi się widziało, żeby komukolwiek ze znanych mi ludzi zaplątanych po drugiej stronie lustra przyszło do łba zrobić sobie ze mnie bateryjkę. Na co empacie albo wilkołakom energia w ilościach nieograniczonych? Czarować przecież nie będą, bo do tego potrzebny jest odpowiedni poziom energii osoby czarującej, a oni może i są ponad średnią światową, ale do wiedźm i innych takich im sporo brakuje. Wystarczy wspomnieć, że w akcie desperacji Michał próbował mnie namówić, żebym jednak spróbowała rzucić zaklęcie poszukiwawcze za zaginioną szablą.
Momencik…
– Nawet nie chodzi o to, że mogłabyś przechować niewyobrażalną ilość mocy. – Wodnica odstawiła przepiękny pokaz czytania w myślach. – Większość istot nie może użyć czyjejś mocy, bo nie zgadza się sygnatura. Naczynie jest w stanie przerobić każdy rodzaj mocy na neutralną, taką, której użyć może każdy.
– Poza samym zainteresowanym? – Opadły mnie ponure przemyślenia. Nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że mogę robić za bateryjkę, ale sama korzystać z mocy nie mogę. To by pasowało do mojego zezowatego szczęścia.
– A gdzie tam. Większość naczyń żyje normalnie, bo po prostu nie wiedzą, że są nawet puści, a nawet jeśli ktoś ich oświeci, że magia istnieje, to nikomu do głowy nie przyjdzie sprawdzać, czy przyjmą obcą energię. Większość ludzi nie przeżyłaby transfuzji mocy o innej sygnaturze.
– Ale puści przecież nie mają sygnatury w ogóle? – zdziwiłam się.
– Brak sygnatury to w tym przypadku też jakiś rodzaj sygnatury.
Ciekawe… Trzeba będzie doczytać. Chociaż mam wrażenie, że istnienie naczyń (swoją drogą, może jednak wypadałoby wymyślić jakąś inną nazwę…) nie jest wiedzą powszechną, bo nie natknęłam się na opis takich przypadków w żadnym z tomów, które przewertowałam w poszukiwaniu informacji, kim ja do cholery jestem. Drobny szczegół, że o pustych też dużo informacji nie ma…
– Okej, dobra, powiedzmy, że jestem naczyniem. Co ma do tego tamten paskud znad rzeki? Skąd w ogóle wiedział, kim jestem? Bo wiedział? – Spojrzałam na Rupię podejrzliwie.
Pokiwała energicznie głową.
– Nie zawracałby sobie tobą głowy, gdyby nie wiedział. Ale nie mam pojęcia, jak się zorientował.
– A ty? Skąd wiesz, że można ze mnie zrobić baterię? – Zmrużyłam po krótkowidzącemu oczy. Moje oprawki popłynęły pewnie z nurtem albo zaplątały się gdzieś w zimową zieleninę na ostrodze. Nie dało się ich znaleźć, zwłaszcza że mieliśmy z tatą trochę inne priorytety niż szukanie moich okularów. Przynajmniej miałam pretekst, żeby wypróbować szkła kontaktowe. Nadal usiłowałam przyzwyczaić się, że nie muszę niczego na nosie poprawiać, oczy mrużyłam odruchowo, mimo że to nigdy nic nie dawało. Ponad dziesięć lat przyzwyczajenia trudno kopnąć tak z dnia na dzień.
Rupia przygarbiła się nieco i ukryła twarz za kurtyną jasnych włosów. Prostych jak drut, że tak nadmienię powodowana czystą zazdrością. Moje oczywiście są z tego rodzaju, że się nie kręcą. Ale się wywijają przy końcach. A jak dostaną wilgoci to robią owieczkę i mam wręcz aureolkę z tych krótszych odstających na wszystkie strony.
Przygryzła wargę popatrując na mnie spod rzęs.
Uniosłam brwi, dając jej do zrozumienia, że nie mam zamiaru odpuścić. Nie ma tak łatwo, koteczku.
– Bo sprawdziłam – wyznała cichutko, znowu zaczynając śrupać brzeg swetra.
Zaraz mnie szlag trafi. A mogłaby rozwinąć bez pytań pomocniczych, chociaż raz? Zmilczałam, wpatrując się w nią ponuro i, mam nadzieję, ponaglająco.
– Bo ja cię wcześniej widziałam. Jak przyjeżdżałaś na ryby… No i szybko się zorientowałam, że jesteś pusta, ale coś mi nie pasowało i… – Znowu się zawiesiła.
– I…? – podpowiedziałam jej głosem iście grobowym.
– I wlałam w ciebie trochę mojej mocy.
Jasssna…
– Chciałaś mnie zabić?! – Wstałam gwałtownie z klęcznika, omal się przy tym nie wywracając.
– Nic innego mi nie pasowało – jęknęła, garbiąc się jeszcze bardziej. Aż mi się trochę głupio zrobiło, no ale, borze zielony, ona na podstawie „nic innego nie pasowało” postanowiła zrobić coś, co w jednym przypadku na kilka milionów by mnie nie zabiło?
Wzięło i mnie zatchnęło. Ja cież pierdzielę… mogłam sobie spokojnie i bez powodu zejść na którymś z rodzinnych wypadów na ryby? Obtrząsnęło mną paskudnie, dreszczem sięgającym do kości.
Przejechałam dłonią po twarzy. No dobra, co się stało i tak dalej, sprawdziła, nie zdechłam nagle a niespodziewanie, powiedzmy, że jej za to nie uduszę.
– A często się bawisz w szalonego naukowca i robisz eksperymenty na nieświadomych niczego ludziach? – zainteresowałam się. No nie poradzę, nie mogłam się powstrzymać przed wbiciem tej szpilki. Więcej nie będę się czepiać. Obiecuję.
Podniosła na mnie spojrzenie kopniętego szczeniaczka.
– Nie! Po prostu… Nie wiedziałam, kiedy znowu się pojawisz, a nawet gdybym się jednak myliła, to mogłabym cię wciągnąć i byłybyśmy razem i… – Wbiła wzrok w podłogę, wyraźnie spłoszona swoją nagłą wylewnością.
O boziu, ja muszę usiąść. Gdzieś za oczami łupnął mi pierwszy zwiastun migreny giganta. Ścisnęłam kciukiem i palcem wskazującym nasadę nosa, nie, żeby to coś dawało, ale zawsze można mieć nadzieję.
Ostatecznie, powinnam się cieszyć. Nie utopiła mnie po prostu, a mogła. Planowała to najwyraźniej w sytuacji ostatecznej, gdyby nic innego już nie można było dla mnie zrobić. Jak na istotę zawodowo zajmującą się topieniem ludzi i ogólnym ciągnięciem ich ku zagładzie, wynik miała bardzo… ludzki.
Westchnęłam ciężko.
– Dobra. O podrywaniu śmiertelników metodą permanentną porozmawiamy może kiedy indziej. Wiesz coś o tym żmiju?
Odzyskała kolory w tempie natychmiastowym. No proszę, jak odroczenie wyroku może człowiekowi dodać sił! Może liczy na to, że zapomnę. Może i bym zapomniała, ale moja skleroza jest, wydaje mi się, słabsza od mojego kompletnego niezrozumienia, jakim cudem wodnica mogła się we mnie zadurzyć. I to jeszcze do tego na podstawie czysto estetycznej. Spojrzałam nad jej głową na lustro wiszące przy drzwiach do pokoju. Nope, nadal wyglądam jak średnio urodziwa gimnazjalistka. Ech, rzycie…
– Jakim żmiju? – zdziwiła się.
– Tym zębatym gościu, który mnie usiłował… bo ja wiem, porwać?
– To nie jest żmij, tylko smok – uświadomiła mnie tonem zarezerwowanym zwykle dla wolno kontaktujących dzieci.
– A to nie powinien wyglądać jak przerośnięta jaszczurka? – zgłupiałam lekko. Już naprawdę prędzej bym uwierzyła, że to był bazyliszek niż smok. Jakoś mi do łba nie przyszło, żeby sprawdzić, czy gdzieś nie ma informacji o tym, że smoki mogą zmieniać postać…
– W tych czasach? Zaraz by go ktoś wyczaił, nagrał, zrobił zdjęcie… musimy się dostosować do współczesnych warunków. Jeszcze sto lat temu smoki nie przybierały ludzkiej postaci o ile nie miały noża na gardle. Teraz? Istoty, które nie mogą się zapaść pod ziemię albo zniknąć na dnie jeziora albo morza, robią co mogą, żeby się nie wyróżniać wśród ludzi.
– I pewnie dlatego nigdzie nie było wzmianki, że smoki mogą zmieniać kształt? Przynajmniej te miejscowe.
Pokiwała głową.
– Dobra. Nie wiemy, jak cholernik wyczaił, że jestem chodzącą baterią proszącą się o zagospodarowanie. Nie wiemy, do czego niby jestem mu potrzebna. Wiemy? – zapytałam, widząc, że zagryza wargi, jakby nie do końca się zgadzała.
– Na pewno nie jest to nic przyjemnego. Smoki z natury mają wysoki poziom energii, a do tego zazwyczaj są złośliwe i nienawidzą ludzi. Nie wiem, do czego potrzeba mu jeszcze więcej mocy, niż ma normalnie i wolałabym się nie dowiedzieć.
– A teraz wróćmy do poprzedniego tematu – uśmiechnęłam się obłędnie. Ktoś mi uwierzył, że dam jej spokój? – Po jaką cholerę rzucałaś mi się na ratunek?
Aż się skręciła odwracając wzrok.
– Bo cię lubię, dobrze? – wyrzuciła w końcu z siebie, spoglądając na mnie z urazą.
– Serio? A ty mnie znasz w ogóle?
Tak, wiem, zdzira ze mnie. Ale ryzykowała moim życiem tylko po to, żeby zaspokoić swoją ciekawość, mogę ją trochę potorturować i czuję się usprawiedliwiona.
Spojrzała na mnie zaskoczona i jakaś taka zrozpaczona.
– Myślałam, że coś o tobie wiem – wymamrotała, znów wyłamując sobie palce. Ach, i tak oto kończy się krótka historia zauroczeń. Obiekt westchnień rzadko okazuje się taki, jakim go sobie wyobrażaliśmy. Zwłaszcza, jeśli wzdychanie odbywało się z daleka a z obiektem nie zamieniło się ani słowa.
– Dobra, nieważne. A czemu paskud nie wyciągnął mnie po prostu za chachły z wody?
– Bo smok prędzej zje własny ogon w potrawce niż wejdzie do wody. A już zwłaszcza do rzeki.
Co, że niby mają uraz po Smoku Wawelskim? Spojrzałam na nią z powątpiewaniem, na co zareagowała wzruszeniem ramion.
– Czyli jednak nie zależało mu wystarczająco, żeby się przemóc.
– Tu nie chodzi o jakiś uraz albo fobię. Smoki ziejące ogniem mają dość logiczny powód, żeby starać się trzymać od płynącej wody z daleka, zwłaszcza że większość nawet nie umie pływać. A jeśli w tej szczególnej wodzie jest rusałka, która nie będzie miała problemu z utopieniem istoty i tak już znajdującej się poza swoim terytorium…
– Huh. A propos topienia… – Przypomniałam sobie o intrygującej sprawie nagłego posiadania przeze mnie skrzeli.
– Przepraszam – spąsowiała niczym piwonia. – ale naprawdę nie chciałam, żebyś się utopiła, a przy okazji… – urwała, robiąc się jeszcze bardziej czerwona. Oj, się wyrwało…
Nagle przyszło mi do głowy, że tak na dobrą sprawę, to jeszcze dwa miesiące temu też bym się zachowywała jak ona. Teraz byłam zbyt zmęczona ciągłymi koszmarami, trzecim już zamachem na moją skromną osobę i wiecznym odkrywaniem, że nic nie wiem, co mnie z kolei głównie irytowało. Powoli osiągałam poziom zen, a mój nihilizm objął również moje problemy z samooceną i przestałam się przejmować, jak mnie widzą inni. A przynajmniej przejmowałam się tym mniej.
– Wiesz, wolałabym, jakby nasz pierwszy pocałunek nie miał miejsca kiedy umieram ze strachu i myślę, że strona całująca chce mnie utrupić… i ta woda też jakoś średnio romantyczna była. Swoją drogą, będę tak miała na stałe, czy mi przejdzie?
Pokręciła tylko głową, chyba nadal trawiąc moje wyznanie. Czyli że mam bonusik w postaci nietopliwości. Przy czym muszę pamiętać, że przed hipotermią mnie to nie uchroni. Ale i tak miło wiedzieć.
Rupia, nadal czerwona na twarzy dopiła herbatę i zaczęła przebąkiwać coś, że ona już musi iść. A idź, dziecko, krzyż na drogę.
Ja miałam sporo do przemyślenia.

Laura przywitała mnie w drzwiach radosna i z butelką piwa w dłoni. Na wstępie mnie wytuliła, jakbyśmy się rok nie widziały, a nie niecałe dwa tygodnie. Biorąc pod uwagę fakt, że miała na sobie bluzkę z długim rękawem i nic więcej na górnej połowie ciała (nic. Absolutnie. Mogę to stwierdzić, bo wylądowałam z nosem idealnie w przedziałku między jej piersiami. A że nos miałam lodowaty, co nieco zaczęło jej natychmiast sterczeć), przeżyłam radośnie tę powtórkę z rozrywki.
Z kuchni wyłonił się Dawid, przewrócił oczami na widok tych czułości i kazał nam zamknąć drzwi, bo on nie chce rachunków płacić za to wietrzenie. Skwapliwie spełniłyśmy jego prośbę.
Dawid ubrany był w garnitur, wyraźnie skrojony na miarę a nie jakieś coś zanabyte w sklepie. Wywnioskowałam z tego, że nie będzie się z nami kokosił na kanapie, a raczej ma zamiar opuścić nasze zacne towarzystwo i Sylwestra świętować w gronie znajomych z pracy. Może to i lepiej? Z samą Laurą miałam większe szanse żeby się przemóc i jej opowiedzieć, czego dowiedziałam się od nowo poznanej wodnicy. Chociaż i tak prawdopodobieństwo, że się w sobie zbiorę, było znikome.
Zdjęłam płaszcz i jakoś oboje się zatrzymali, osłupiały wzrok wbijając w miejsce pod moimi obojczykami. No moi drodzy, może by tak subtelniej?
Wzruszyłam ramionami.
– Dobry biustonosz potrafi zdziałać cuda – uświadomiłam im i zabrałam się za rozsznurowywanie butów. Biustonosz swoją drogą, ale na tę wizytę wybrałam golf, który jakimś cudem sprawiał, że wyglądałam, jakbym miała biust. W rzeczywistości byłam dość plaskata i musiałam sobie poprawiać samoocenę faktem, że jeden stanik miałam z miseczką C. Tylko i wyłącznie dlatego, że obwód miał masakrycznie mały (i odpowiedni dla mnie, ale sześćdziesiątki piątki, że o sześćdziesiątkach nie wspomnę, są trudno dostępne).
Dawid odchrząknął, zakłopotany, Laura natomiast wyszczerzyła się radośnie i zaciągnęła mnie do kuchni, gdzie wzięta zostałam przez oboje w krzyżowy ogień pytań. Grzecznie zdałam sprawozdanie z wydarzeń nad rzeką, słowem nie zająknęłam się o Rupii i dowiedziałam się, że nic nie znaleźli. Podczas wczorajszej sesji poszukiwawczej nie odkopałam niczego, co mogłoby mi podsunąć pomysł o smoku, więc trzymałam na razie język za zębami. Pojutrze z powrotem do pracy, może wśród literatury fachowej znajdę coś więcej, niż wpadło mi w łapy podczas czesania internetu.
W końcu czynnik męski nas opuścił, pomarudziwszy wcześniej, że on nie chce, że znajomi z pracy są nudni i w ogóle, ale na nasze gorące zapewnienia, że jak się pozbędzie garniaka to przygarniemy go na kanapę nagle stwierdził, że on już musi iść i szczęśliwego nowego roku i takie tam. Po czym trzasnął drzwiami jakby go goniło stado harpii a nie jego rodzona siostra ze znajomą zapraszały do wspólnego urżnięcia się tanim winem. Nienormalny jakiś.
– Boi się, że go stłamsimy naszą kobiecością – uśmiechnęła się złośliwie Laura.
– No w moim przypadku to raczej trudno mówić o kobiecości – zwierzyłam się smętnie i osunęłam się ciężko na kanapę.
– Weź daj spokój, bo ci zrobię makeovera i dopiero będziesz płakać – zagroziła Laura. Groźba skutecznie zamknęła mi paszczę.
Jako jednostka słabo zalkoholizowana z wyboru i przekonania przygarnęłam w swoje ramiona butelkę wina różowego półwytrawnego, pogardziwszy piwem proponowanym przez Laurę. Nie lubię alkoholu, no co ja poradzę? Nie będę cierpiała z powodu wykrzywiającego mi mordę smaku tylko po to, żeby zyskać akceptację w grupie. Jak ktoś uważa, że moje niepicie jest jakąś ujmą na honorze, to najwyraźniej nie dorósł jeszcze, żeby ze mną obcować. Howgh, rzekło moje ego, ostatnimi czasy plasujące się w okolicach już nie Rowu Mariańskiego a raczej Żuław Wiślanych. Postęp!
Z przyjemnym szumem w głowie obejrzałyśmy sobie Avengersów, coś, co w założeniu miało być kinem ambitnym i w związku z tym nie pamiętałyśmy potem nawet tytułu, i dwa odcinki Supernaturala, następnie oblałyśmy nadejście nowego roku tradycyjnym Igristoje i wróciłyśmy przed telewizor, aby oddać się podziwianiu wycyzelowanych mięśni Chrisa Evansa w jakiejś durnej komedii romantycznej. Serio, jedynym chyba dobrym elementem tego filmu był wyżej wspomniany.
– Bogowie, i ona nawet po tym całym cyrku nie doszła, że pies trącał, co Cosmo napisało, niech żyje po swojemu?! – zirytowałam się krańcowo i rzuciłam popcornem w ekran. Niewiele to dało, bo szumek w głowie nabrał cech chronicznych i przypominał raczej sztorm na morzu. Zresztą, sama się trochę czułam, jakbym była na morzu podczas sztormu.
– Weź daj spokój – wymamrotała Laura w szyjkę butelki. Porzuciłyśmy kieliszki w momencie, kiedy stało się jasne, że łatwiej z nich wychlupać zawartość niż z butelki, która ponadto szyjkę ma wąską i lepiej mieszczącą się w ustach.
– A w ogóle to ja wiem, co to było to coś, co mnie zaatakowało nad rzeką – wyrzuciłam z siebie na jednym wdechu i zacisnęłam powieki w oczekiwaniu wybuchu.
Wybuch nie nadszedł. Odczekałam jeszcze moment i otworzyłam najpierw jedno, potem drugie oko. Laura wpatrywała się we mnie wzrokiem jelenia, który nagle ciemną nocką znalazł się na drodze naprzeciwko samochodu na długich światłach. Normalnie jakbym widziała siostrę bliźniaczkę Rupii.
– Bo ta wodnica, co mnie wtedy uratowała? – Laura skinęła głową na znak, że pamięta jak wspominałam o wodnicy. – No, to ona wczoraj wpadła na herbatę.
– Że co? Jakim cudem w ogóle cię znalazła?!
– Takim, że musiałam się przetelepać przez most na piechotę, bo wypadek jakiś był. No i ona tam czekała… – Szczerze? Jak teraz się nad tym zastanawiam, to rzeczywiście dziwne, że w ogóle wiedziała, że szukać należy we Wrocławiu i na dodatek akurat na Trzebnickim. Niech ona mi się lepiej nie pcha w najbliższym czasie w oczy, bo zabiję pytaniami.
Szlag. Czemu te cholery nie mogą choć raz powiedzieć wszystkiego?!
– Dobra. Powiedzmy, że na razie odpuszczę ci kazanie o wpuszczaniu do domu nieznajomych istot nadprzyrodzonych – oświadczyła wielkodusznie Laura. – Czego się dowiedziałaś?
– Że wodnica ma na imię Rupia i jej się podobam? – zaofiarowałam, uśmiechając się niepewnie.
Zmierzyła mnie ponurym wzrokiem. Chyba właśnie wynalazłam niezawodny sposób na otrzeźwianie zawianych wilkołaczyc – przyznać się, że popełniło się idiotyzm rozmiarów gargantuicznych.
– I że ten żmijowaty, który mnie napadł to smok – puściłam bombę, niech ma, nie będę się droczyć z wilkołakiem, który właśnie ostrzegawczo pokazuje zęby. A oboje z Dawidem jak się wkurzą zgryz mają zadziwiająco… fascynujący. Człowiek nie może oderwać wzroku, jak zahipnotyzowany królik.
– Że co?
– No wiesz, taka wielka jaszczurka ziejąca ogniem? – podsunęłam jej, gestykulując szeroko, próbując przekazać moment ziania ogniem.
– Ale mówiłaś, że to był chłopak! – Laura wyglądała jakby była na skraju załamania nerwowego. Chyba źle na nią działam.
– No bo się okazuje, że smoki mogą zmieniać postać. I dlatego większość ludzi sądzi, że ich nie ma. Bo odkąd ukrycie się jako przerośnięta jaszczurka stało się wręcz niemożliwe, smoki przestały przybierać swoją prawdziwą postać – uśmiechnęłam się radośnie.
Laura na takie dictum westchnęła ciężko i potarła skronie, pochylając się przodu. Chyba właśnie dotarłam do końca jej cierpliwości.
– Czemu dopiero teraz mi mówisz?
– Bo mam problemy z proszeniem o pomoc, a poza tym nie chciałam tak na wstępie psuć nam wszystkim nastroju. A tak sobie poplotkowałyśmy, zacieśniłyśmy więzi koleżeńskie, napiłyśmy się i ogólnie miałyśmy dobry nastrój. A teraz nadeszła pora na poważniejsze tematy – wyłuszczyłam jej naprędce skleconą teorię.
Popatrzyła na mnie ponuro. Chyba nie do końca uwierzyła, ale nie skomentowała.
– A powiedziała ci, czego od ciebie mógł chcieć smok? – zapytała podejrzliwie.
– Bo ja wiem? Mojego dziewictwa? Smoki ponoć mają na tym punkcie niezdrową fiksację – wyjaśniłam, drapiąc się po głowie.
Przewróciła oczami.
– Niezdrową głównie dla zainteresowanych dziewic – burknęła, czegoś niezadowolona.
Bogowie, zaufać jej czy nie? Dajcie jakiś znak! Tylko taki jednoznaczny, jeśli można. Dobra, może doszło tutaj do obustronnego ratowania sobie tyłków i tak dalej, polubiłyśmy się, mamy o czym rozmawiać i sprawia wrażenie, że się o mnie martwi… Ale czy ja wiem, czy mogę jej powiedzieć, czego się dowiedziałam od Rupii?
A ciul z tym, wodnicę znam krócej i mnie wkurza niemożebnie. To pewnie fakt, że ma podobny do mojego charakter, a swojego usposobienia nigdy nie lubiłam. I nadal nie widzę Laury jak odprawia w piwnicy jakieś straszliwe satanistyczne obrzędy mające na celu zniszczenie Ziemi. Może dlatego, że ich piwnica była maleńka i zastawiona po sufit gratami tak ciasno, że pentagram by się tam żadną miarą nie zmieścił...
– Dobra, niech ci będzie – zdecydowałam. – Rupia twierdzi, że to dlatego, że nie do końca jestem pusta.
– Czyli? – Spojrzała na mnie podejrzliwie.
– Czyli że jestem naczyniem – oświadczyłam lakonicznie.
Zamrugała wyraziście. Ha, czyżby nie wiedziała o co chodzi?
– Czyli że może i jestem pusta, ale można mnie… napełnić. To by zresztą tłumaczyło, czemu drude mnie opętała w trybie ekspresowym, widocznie miałam jakąś rezerwę, którą wykorzystała, nie zostawiając nic.
– Ale to niemożliwe! Nie istnieje żaden sposób, żeby kogoś pozbawić mocy, nie zabijając go przy tym! A próby napełnienia mocą osoby pustej też na zdrowie nikomu nie wychodzą!
– No i właśnie chyba o to chodzi. Musiałam mieć wcześniej moc wziętą skądś, przynajmniej tak myślę, nie wiem, może gdzieś mi się po drodze trafiła styczność z jakimś artefaktem albo coś w ten deseń. – O moim nagłym olśnieniu, że Rupia przecież na mnie eksperymentowała wybitnie przed zajściem w Narodowym jakoś zdołałam się nie wygadać. – Głównie idzie o to, że możesz nawkładać w kogoś takiego jak ja mocy ile wlezie, z jakiegokolwiek źródła, a ja to przeżyję. Lepiej, przerobię energię na obojętną i będzie jej mógł użyć każdy.
– Nie podoba mi się to – stwierdziła, prostując się.
– A myślisz, że mnie się podoba perspektywa zostania czyjąś mobilną bateryjką? – obruszyłam się.
Spojrzała na mnie zaskoczona.
– Przepraszam. Po prostu… Już i tak jesteś wyjątkowa i to ci może sprowadzać na głowę problemy. Jeśli ta wodnica miała rację, to masz przerąbane jeszcze bardziej.
No mów mi jeszcze, pocieszaj, lej miód na uszy moje. Zapatrzyłam się ponuro w ekran telewizora, na którym migało menu filmu.
– Dobra, skoro można powiedzieć, że mniej więcej wiemy, o co się rozchodzi, należy wymyślić, co z tym fantem zrobić.
– Po pierwsze, musimy sprawdzić, czy mówiła prawdę – zadecydowała głosem nieznoszącym sprzeciwu Laura.
– O smoku czy o mnie? – zainteresowałam się z miną niewinną jak u aniołka.
– O obu – uświadomiła mnie, kręcąc z politowaniem głową.
– No na razie nie bardzo mam jak, o smoki zapytałam już wszechmocnego internetu, ale nie dowiedziałam się więcej, niż wiem do tej pory, czyli nic ciekawego. Zresztą większość źródeł twierdzi, że smoki nie istnieją, więc mam problemy z uwierzeniem czemukolwiek, co w nich znajdę. O naczyniach i innych takich nie znalazłam nic przy szukaniu informacji o pustych, więc też chyba mamy przekichane. Jak wrócę do pracy to się rozejrzę porządniej, możliwe, że coś mi umknęło, bo nie uznałam tego za interesujące. O smokach też coś na pewno w Michałowych zbiorach będzie…
Pokiwała głową.
– I na razie to by było na tyle – westchnęłam ciężko. – Dopóki nie mam dostępu do informacji, niewiele możemy chyba wymyślić.
– Masz zamiar powiedzieć Michałowi?
– Niekoniecznie – wymamrotałam, unikając jej wzroku. – Znaczy, wolałabym nie, ale jak tu ukryć coś przed telepatą?
Podrapała się po brodzie, a na jej twarz wypełzł wyraz głębokiego zamyślenia.
– Gdzieś chyba miałam instrukcję jak złożyć amulet chroniący przed czytaniem myśli…
Wyprostowałam się zainteresowana. To by mnie urządzało, bo nawet bez tego całego bałaganu średnio podobała mi się świadomość, że ktoś mi może grzebać w myślach. Nawet jeśli ten ktoś twierdzi, że on nie może nad tym zapanować.
– Poszukam jak wytrzeźwieję – obiecała Laura. – Nam to nie sprawia problemu, bo jesteśmy nieczytalni dla empatów, więc nie trzymam tego na wierzchu…
– Spoko, byleby to było przed pierwszym dniem w pracy. Michał twierdzi, że strasznie głośno myślę… Nie wiem, może się zainteresuję, czy nie wie czegoś o smokach, ale o tym, kim prawdopodobnie jestem raczej mu na razie mówić nie będę.
– Krzysiek?
– Tym bardziej. Średnio mi się uśmiecha tłumaczenie łowcy, że w nieodpowiednich rękach mogę być niebezpiecznym narzędziem. Swoją drogą, nie ma to jak traktować siebie samą przedmiotowo. – Nalałam sobie do kieliszka resztkę wina i zastanowiłam się, czy ja w ogóle chcę to dopijać. – Ale Dawidowi możesz powiedzieć. Jakoś was akurat nie podejrzewam o profilaktyczne utrupienie mnie.
– Łaskawco – mruknęła i uśmiechnęła się krzywo. Po czym ziewnęła rozdzierająco, wywołując u mnie odruch powtórzenia jej gestu. – Dobra, wystarczy na razie tego dołowania. Chodź.
Rozłożyła zapraszająco ramiona. Z zaproszenia skorzystałam skwapliwie i po chwili zasnęłam w jej ciepłych ramionach.

I tak, słodko wtulone w siebie, znalazł nas Dawid, wracając o piątej rano na lekkim rauszu. Na widok nas w namiętnych (jego zdaniem) objęciach, wytrzeźwiał od razu i zapewnił nam szybką i skuteczną pobudkę. Szkoda tylko, że po dwóch godzinach snu.
– Weźcie się chociaż zabierzcie do twojego pokoju!
– Ale oso ci chozi? – zainteresowała się Laura gdzieś z okolic mojego obojczyka.
– O co mi chodzi? Mnie nie interesuje, z kim ty się lubisz potulić, ale może byś się z tym tak nie obnosiła! – perorował Dawid zza drzwi lodówki. Czyżby stres i irytację zajadał, zamiast, po ludzku, zapijać?
– Toż my się z niczym nie obnosimy, na litość boską! – obruszyła się Laura i w końcu podniosła się z kanapy. A raczej ze mnie, bo gdzieś w trakcie tych marnych dwóch godzin snu przemigrowała do wciskania mnie w poduszki własnym ciałem. Nie, żebym miała coś naprzeciwko, oddychać mogłam. – Homofob!
Dawid aż się zakrztusił samym powietrzem.
– Ja?! Ja tylko nie chcę któregoś pięknego razu wrócić uterany z pracy do domu i zastać moją siostrę in flagranti z… – urwał i znikł znowu w kuchni.
Ke? Spojrzałam pytająco na Laurę, ale uśmiechnęła się tylko krzywo i wzruszyła ramionami. Że nie wie, o co bratu chodzi nie sądziłam, więc raczej nie chciała powiedzieć. Świnia! To ja się tutaj zwierzam z mojej tożsamości, a ona mi nawet nie powie, o co jej braciszkowi chodzi?
Foch.
– Weź się uspokój, przecież nic nie zrobiłyśmy – wymamrotałam poprzez szerokie ziewnięcie, wchodząc za nim do kuchni. – Ot, trochę czułości między znajomymi, co w tym takiego złego?
Wyburczał coś chyba niecenzuralnego i zajął się modłami nad ekspresem do kawy.
– Macie w tym mieszkaniu choć śladowe ilości herbaty? – zapytałam, trzaskając szafkami. Kac o dziwo mnie nie dopadł, może jeszcze się nie obudził. Korzystałam póki mogłam, na razie byłam tylko cholernie śpiąca.
Dawid zmaterializował się za mną i sięgnął zza moich pleców do szafki wiszącej nad zlewem, przyciskając mnie delikatnie do blatu. Z górnej półki zdjął niewielką metalową puszkę.
– Zielona może być? – zainteresował się, podając mi puszkę.
– Aha – trochę zabrakło mi powietrza. Uwzięli się, czy jak?
Przy kawie, herbacie i kanapkach zrobionych naprędce ze wszystkiego, co znaleźliśmy w wilkołaczej lodówce, Laura opowiedziała Dawidowi to, co pominęłam wczoraj w zapewnieniach, że nic więcej ponad to, co wysłałam w mejlu, nie wiem. Dawid oczywiście najpierw się wkurzył i wręcz obraził, ale szybko mu przeszło.
– Ja bym zadzwonił do Krzyśka, może on wie, jak się chociaż obronić przed smokiem? – zaproponował niechętnie po dłuższej chwili milczenia.
– Czy ja wiem? – zwątpiłam. – Na razie trzyma się z daleka, nie widziałam go ani razu od tamtego wypadku z goblinem. Jak niczego nie znajdę u Michała, to wtedy pomyślimy czy prosić o pomoc Krzysia.
– Tak czy inaczej, nie mam zamiaru zostawiać cię samej – oznajmiła Laura.
– Że niby co?
– To co słyszałaś. Nie wiemy, czy nadal chce cię dorwać, ale sądząc po tym, że ta rusałka cię znalazła i powiedziała, o co chodzi, raczej nie powinniśmy się spodziewać, że odpuści. Nie mam zamiaru ryzykować, że dorwie cię jak będziesz wracać sama z pracy do domu albo co.
Westchnęłam ciężko.
– Też bym wolała tego uniknąć. Czyli co, znowu będę u was nocować?
– Na to wygląda – uśmiechnęła się radośnie Laura. Dawid natomiast skrzywił się, jakby do kawy wsypał cztery łyżeczki soli zamiast cukru.
No i co ja ci zrobiłam, do jasnej cholery?!