To wszystko wina mamy. I tego się będę trzymać, cały ten
burdel to przez mamę i fatum jakieś. Jak się nic nie działo, to przez
dwadzieścia lat, a teraz? Zacznie dziecko szukać pracy i zaraz się coś
spierdoli. Oczywiście, mamie o niczym nie powiem, ani, że to jej wina, ani co
dokładnie jest jej winą. Co się będzie kobieta denerwować.
Po dwóch tygodniach sprawdzania ogłoszeń i czekania na
jakąś sensowną odpowiedź na moją ofertę stwierdziłam, że jednak należałoby
spróbować czegoś poważniejszego. No i za radą mamy wylądowałam w jednym z wielu
wrocławskich antykwariatów. Znaczy, wylądowałam w kilku, a ten akurat
szczególny był trzecim z kolei. Mówiłam, że fatum?
To był akurat pierwszy antykwariat zajmujący się nie tylko
książkami. Na wejściu, oczywiście, przywitał mnie dzwonek dyndający nad
drzwiami. Ja rozumiem, że dobrze wiedzieć, że ktoś się pakuje do sklepu, ale to
się chyba musi w końcu robić irytujące? Tuż po dzwonku zaatakował mnie
charakterystyczny zapach kurzu i starego papieru, podbity delikatną nutką lakieru
do drewna. Swoje miejsce, od razu się człowiek czuje jak w domu. Oczywiście,
dzwonek nic nie dał, właściciela sklepu nie widać na horyzoncie. Można się
rozejrzeć i zabić trochę czasu w oczekiwaniu na zrobienie z siebie idiotki.
A było co oglądać, to przyznam z radością. Biżuteria w
przeszklonej gablocie na lwich łapkach, książki ułożone według kolorów okładek
na półkach biblioteczki z ciemnego drewna, trochę bibelotów tu i tam, śliczna,
secesyjna lampa na masywnym biurku robiącym za ladę. No żyć nie umierać, same
śliczności!
Właśnie podziwiałam starą, przedwojenną chyba jeszcze kasę
na korbkę, kiedy z zaplecza wyszło dwóch mężczyzn. Jeden średniego wzrostu,
siwiejący, lekko kiczowaty typ profesora w tweedowej marynarce i spodniach od
garnituru, drugi… cóż, piękny przedstawiciel gatunku męskiego, przed
trzydziestką, wysoki, dobrze zbudowany, czarnowłosy… Przystojny, w ten typowo
hollywoodzki sposób, który mi się ostatnio przejadł. No ale czysto estetycznie
można popodziwiać, czemu nie? Wyprostowałam się znad kasy, której okucia
właśnie macałam i uśmiechnęłam się nieśmiało, co mi tam, w odpowiedzi na co
zostałam obrzucona ponurym spojrzeniem ciemnych oczu młodszego. Aż mi ten
nieszczęsny uśmiech zmyło w trybie przyspieszonym. Poczułam, jak ramiona spinają
mi się w odruchu obronnym i stwierdziłam, że kontakty międzyludzkie to jednak
nie dla mnie.
Gość ominął mnie szerokim łukiem, który, moim skromnym
zdaniem był mocno niepotrzebny, wcale przecież nie stałam mu na drodze do
wyjścia i nic mu nie zrobiłam. Już się uśmiechnąć nie można? Czy może ja za
brzydka jestem, żebym miała jakieś prawo zwracać na siebie jego uwagę?
Facet wyszedł ze sklepu, bardzo dokładnie nie trzaskając
drzwiami, a ja zostałam ze sprzedawcą, który uśmiechnął się do mnie ciepło i
jakoś tak przepraszająco.
– Niech panienka nie zwraca na niego uwagi – powiedział,
stając za biurkiem. – Ten typ tak ma, aspołeczny jak mało kto, a do tego jak ma
zły humor to bez kija nie podchodź.
„Panienka”? No jak ślicznie, czy ja się cofnęłam jakieś sto
lat, czy jak?
– Nic się nie stało – odparłam, siląc się na uśmiech,
uosobienie wycieraczki przed drzwiami.
Sprzedawca pokręcił tylko głową, jakby zdawał sobie sprawę
z moich problemów z samooceną, ale powstrzymał się od komentarza.
– No dobrze, skoro panienka tak twierdzi. Mogę w czymś
pomóc?
No i padło to sakramentalne pytanie. Móc pewnie pan możesz,
pytanie, czy ja poproszę o tę pomoc? No dobra, maleństwo, głęboki wdech i
jedziesz, bo jak się teraz zatniesz, to już nic z tego nie będzie. A ten
antykwariat fajny jest, nawet jeśli nie wyjdzie, wartałoby kiedyś wrócić. A
jeśli zrobię z siebie idiotkę, to już tutaj pewnie nie wrócę. Z drugiej strony,
jeśli odmówi, to też moja noga już tutaj nigdy nie postanie, chyba, żebym nagle
doznała olśnienia i przestała się tak przejmować samą sobą. Na co się nie
zanosi.
Cisza przedłużała się nieznośnie, ja kopałam się w kostkę,
no już, powiedz coś, ciućmago, jak już nie dasz rady po raz trzeci zapytać o to
samo, to chociaż powiedz, że chcesz się rozejrzeć… Nie wiem, może miałam
wystarczająco rozpaczliwy wyraz twarzy, bo sprzedawca życzliwie rzucił się z
pytaniami dodatkowymi:
– Coś się stało? – zapytał, wychodząc zza lady, przy czym
potrącił lampę, która omal nie roztrzaskała się na podłodze. Nie podejrzewałam
się o taki refleks, ale złapałam biedaczkę, zanim spotkał ją przedwczesny
koniec na parkiecie. Skończyłam rozjechana w dziwacznym szpagacie, ale nic to,
przynajmniej nic się z mojej winy nie stłukło, jeszcze tego by brakowało.
– O, niech bogu będą dzięki – sapnął sprzedawca. – Jakby to
się potłukło… – Nie dokończył. – Chwileczkę, niech mi to panienka da. –
Wyciągnął ręce po lampę i, postawiwszy ją na jej miejscu, pomógł mi wstać. Co
mnie podkusiło, żeby akurat dzisiaj leźć na poszukiwanie pracy w szpilkach, to
nie wiem. Moja kostka… Musiał zauważyć, że coś jest nie tak, bo mnie podtrzymał
i przy akompaniamencie moich pojękiwań i
zapewnień, że to nic takiego, naprawdę, zaprowadził do szezlonga,
stojącego w rogu za biurkiem.
Podziękowałam i z wdzięcznością opadłam na kanapę.
Zrzuciłam but i pod czujnym spojrzeniem sprzedawcy pokręciłam stopą,
udowadniając, że mogę nią ruszać i raczej nie skręciłam kostki.
– No, jeszcze tego by brakowało, żeby mi się tutaj panienka
połamała, ratując zabytki. – Uśmiechnął się z ulgą.
– Zboczenie zawodowe, sam pan rozumie. – Ogarnęła mnie
desperacja i przestałam przejmować się moją nieśmiałością.
– O?
No… nie no, ma rację, ta rozmowa do tej pory straszliwie
przypominała monolog. Wypowiedz się, idiotko.
– Historię sztuki studiuję. A secesję uwielbiam prywatnie –
wyjaśniłam.
– Ach, rozumiem. A coś niesecesyjnego też by panienka z
takim poświęceniem ratowała?
– Pewnie tak. – Wzruszyłam ramionami. Nie wiem, czy bym za
czymś współczesnym leciała na złamanie nóg, ale cokolwiek starszego od moich
rodziców w moim skromnym mniemaniu zasługuje już na szacunek. Pokręciłam stopą
jeszcze trochę, tak dla pewności, aż kostka przestała ćmić paskudnym bólem i
przeszła w delikatne, pełgające po-prostu-bycie. Przeżyję, pewnie nawet dotrę
do domu bez większych problemów.
– W takim razie co panienkę sprowadza w moje skromne progi?
– zapytał, opierając się o biurko.
Rozejrzałam się cokolwiek podejrzliwie dookoła. No na
skromne to mi te progi nijak nie wyglądają, ale powstrzymam się od komentarza.
Drugie podejście, tym razem wypadałoby wziąć byka za rogi.
– Szukam pracy – wypaliłam, póki moja samoocena przyćmiona
była groźbą kontuzji kostki. – Jestem na urlopie dziekańskim i stwierdziłam, że
coś ze sobą wypadałoby zrobić.
– A. I szuka jej panienka… tutaj? – Spojrzał na mnie z
powątpiewaniem.
– No jak już studiuję tę historię sztuki, to stwierdziłam,
że może poszukam czegoś w okolicach moich zainteresowań i przyszłego zawodu.
Popytać nie zaszkodzi, a nuż widelec ktoś potrzebuje pomocy, nawet na kilka
godzin tygodniowo? – wzruszyłam ramionami, patrząc gdzieś w bok. O, jaka ładna
figurynka baletnicy... Pewnie z pozytywką.
– A wie panienka…
Serce mi podskoczyło. Nie żartuj sobie, facet, ja cię tylko
błagam, nie żartuj sobie.
– A swoją drogą, ktoś szuka? – zainteresował się tak a
propos niczego, zanim skończył poprzednie zdanie. No żeby cię tak…
– Na razie nikt. To trzeci antykwariat dzisiaj, w dwóch
poprzednich szczęścia raczej nie miałam.
Założył ręce na piersi i zamruczał pod nosem. Bogowie, on
ma nawet łaty na łokciach tej swojej nieszczęsnej marynarki. I nosi szelki! Jak
się okaże, że jeszcze w kieszeni ukrywa staromodne okulary, to chyba padnę. I
jeszcze się uparł na tę panienkę. Ile on może mieć lat? Jakoś tak po
pięćdziesiątce? Wojny raczej nie pamięta…
– A ma panienka jakieś doświadczenie w sprzedaży?
Pokręciłam głową. No, to śliwki. Teraz wyjdzie, żem
nieśmiała, aspołeczna, doświadczenia nie mam żadnego, a w ogóle to głupia i tak
dalej. Jak wrócę do domu to będzie trzeba moją samoocenę pozamiatać, bo się
nieco obtłukła na tym dnie dna.
Popukał się palcem wskazującym w brodę.
– Wie panienka co? Da mi panienka jakiś namiar na siebie,
może być adres email, a ja się zastanowię. Jakby co, dam znać i porozmawiamy,
jak nie będzie panienka zajęta bólem kostki, dobrze?
Ke? W sensie, że przemyśli? Tak ot, bez żadnych więcej
pytań? Coś mi tutaj pasuje… Spojrzałam na niego podejrzliwie.
– Muszę przyznać, że od jakiegoś czasu zastanawiałem się,
czy by kogoś nie przyjąć do pomocy, pracy coś nie chce być mniej, a ja już nie
jestem najmłodszy…
No dobra, niech mu będzie. Dalej uważam, że coś jest nie
tak, ale darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda, najwyżej facet dojdzie do
siebie i po prostu nie napisze, bywa.
Zapisałam mu mojego maila, co mi szkodzi, w ostateczności
dużo mu z tego nie przyjdzie. Zaryzykowałam założenie buta i podreptałam na
drugą stronę biurka. E, nawet już nie boli, mogło być gorzej.
Za moimi plecami rozśpiewał się dzwonek. No dobra, czyli
przynajmniej bywają tu też inni klienci niż tylko buce z syndromem napięcia
przedmiesiączkowego.
Sprzedawca uśmiechnął się do mnie radośnie i zajął się nową
klientką – nobliwą panią woniejącą odurzająco jakimś pachnidłem, owiniętą w
płowe futro. Babka zaczęła coś mruczeć konspiracyjnie pochylona nad biurkiem.
Stwierdziłam, że co mi szkodzi, mogę się rozejrzeć, wcześniej tak mnie
zafascynowała ta kasa, że tylko rzuciłam okiem na błyskotki w gablotkach. A
było na co popatrzeć… naszyjniki, pierścionki, bransoletki… I to z całego
świata, śliczna tiara w kształcie pióra wysadzana kryształkami, obok kościany
grzebyk z kanzashi udającym blado fioletową wisterię, nad nimi kilka medalionów
i przepiękna, bladoniebieska kamea. Nic, tylko siedzieć i patrzyć, i gryźć
palce, bo na widok cen aż mi kolana zmiękły. No cóż, za takie coś warto płacić,
jeśli się ma kasę… W końcu odwróciłam się od gablotki i stanęłam twarzą w twarz
z kolejnym zbiorem śliczności. Prawda, książki leżały praktycznie wszędzie, ale
biblioteczka była chyba najbardziej odjechanym ich zbiorowiskiem w całym sklepie.
Nie wiem, czemu facetowi się zachciało układać je zgodnie z odcieniem okładek,
ale efekt był genialny. Przejechałam palcem po grzbietach na wysokości moich
oczu, czytając tytuły. Czego tam nie było! Jakieś niemieckie tomiszcze o
architekturze, jeszcze pisane gotykiem, zielony Tatarkiewicz, zbiór bajek w
turkusowej oprawie, bladozielona powieść podróżnicza… angielski traktat o
ogrodach, chyba jeszcze z osiemnastego wieku, mamuniu…
Zrobiłam krok do tyłu, żeby ogarnąć całą tę orgię wiedzy i
wtedy moje spojrzenie padło na niewielkie pudełeczko, z którego wylewało się
srebro. Leżało na intarsjowanym stoliczku na jednej nóżce, obok wysokiej, chyba
kryształowej wazy, w której wdzięczyły się straszliwe sztuczne kwiaty.
Pudełeczko było z laki, malowane w chińskie scenki
rodzajowe. Samo w sobie było ładne, a w środku pyszniła się gmatwanina
łańcuszków i wisiorków. Spojrzałam przez ramię na właściciela. Wyczuł chyba
moje spojrzenie, bo podniósł na mnie wzrok, skinął głową, rozkojarzony, i
wrócił do rozmowy z klientką.
Cóż… zobaczmy, co my tutaj mamy…
Zawsze miałam talent do rozplątywania nitek, sznureczków,
żyłek i kabli od słuchawek. No, może nie talent, ale na pewno cierpliwość. Obok
stolika stał fotel, berżera wyłożona nieco już przetartym brokatem. Usiadłam
sobie na brzeżku i zajęłam się rozplątywaniem dobra. Kilka cieniutkich,
delikatnych łańcuszków, widać, że stara profesjonalna robota, już po kilku
minutach leżało na blacie. Nagle coś wysmyknęło się z plątaniny i ostra krawędź
delikatnie grawerowanego medalionu wpiła mi się w palec. Syknęłam cicho i
wpakowałam ofiarę do ust, wysysając drobne kropelki krwi. Ja to mam jednak
szczęście.
Medalion grzecznie leżał na blacie, jego łańcuszek nie był
zamotany razem z resztą, pewnie dlatego po prostu wyjechał z plątaniny. Ładny był,
wielkości paznokcia mojego kciuka, owalny, delikatnie grawerowany w stylizowane
liście i wstążkę, biegnącą na ukos. Podważyłam paznokciem wieczko. W środku nic
nie było. Dziwne. Spodziewałam się jakiegoś starego zdjęcia, albo, jeszcze
lepiej, malowanego portreciku… Wyjęłam palec z ust i wpakowałam resztę
łańcuszków z powrotem do puzderka. Klientka-tajniaczka już skończyła klarować
właścicielowi… cokolwiek to było, co mu klarowała i właśnie z powagą i
dostojeństwem Titanica wychodzącego z portu sunęła ku drzwiom.
Właściciel parsknął krótkim śmiechem. Uniosłam brwi przy
wtórze dzwonka przy drzwiach. Pokręcił tylko głową, uśmiechając się odrobię
krzywo.
– Coś ciekawego? – zapytał, ruchem głowy wskazując na
medalion w mojej dłoni.
– A wie pan…? Ile to kosztuje? – zainteresowałam się,
podchodząc do lady i podnosząc moją zdobycz.
Pochylił się odrobinę i zmrużył oczy, po czym sięgnął do
wewnętrznej kieszeni marynarki. Nie no, błagam… Z pokrętnym uśmiechem wyjął
okulary w prostych, ale nowoczesnych, plastikowych oprawkach. Odetchnęłam w
duchu z ulgą. Przyjrzał się uważnie medalionowi i przeniósł wzrok na mnie. No,
to już przynajmniej wiem, jak się przed chwilą czuła błyskotka w mojej dłoni,
bo na mnie popatrzył dokładnie tak, jak na nią. Jakby mnie oceniał i próbował
przypomnieć sobie, gdzie mnie wcześniej widział. I ile ja mogę być warta. Średni
przyjemne uczucie
– Czterdzieści siedem złotych – palnął i jakby sam się
zdziwił.
– Biorę – uśmiechnęłam się do jego oprawek. Nie umiem
patrzeć ludziom w oczy, zwłaszcza tym nowo poznanym.
Lżejsza o te prawie pięć dych podreptałam do bankomatu, bo
za coś niestety żyć trzeba, lodówka, a dokładniej moja półka w lodówce, stoi
pusta, a zakupy same się nijak nie chcą robić i po prostu pojawiać w
mieszkaniu. Kolebałam się właśnie koło Placu Solnego w stronę banku, klnąc na
czym świat stoi na ten cholerny bruk, którym wyłożony jest wrocławski rynek i
okolice, kiedy moje spojrzenie padło na plakat jakiejś wystawy. Dawno mnie w
żadnym muzeum nie było, można by się przejść, trochę ukulturalnić.
Stwierdziłam, że przejdę się później do narodowego, jeśli nie ma nic ciekawego
na czasowych, zawsze można się w końcu wybrać na stałą wystawę sztuki
wschodniej, prawda? Była dopiero czternasta, ale średnio mi się chciało już
wracać do domu, musiałam jakoś odreagować stres przeżyty w trzech
antykwariatach pod rząd. Wracanie w godzinach szczytu niezbyt mi się uśmiechało,
zwłaszcza, że dla własnego komfortu wolałam mieć choć nadzieję, żeby usiąść i
nie przeciążać nogi. No ale cóż, bywa, przecierpię, najwyżej do pierwszych
śniegów będę śmigać w trampkach. Wyznaczywszy sobie cel zaczęłam w myślach
przeliczać fundusze, jakie jeszcze miałam na koncie. Wystarczy mi te pięć dych
na zakupy i bilet? Jak wkręcę, żem studentka historii sztuki, to mnie wpuszczą
za złotówkę i spokojnie wystarczy mi jeszcze na zakupy, ale czy mi się uda? I
ile ja w ogóle mam na koncie? Szybka modlitwa do bóstw będących akurat w
okolicy i skłonnych mnie wysłuchać najwyraźniej poskutkowała, bo, ku mojemu
zaskoczeniu, okazało się, że mogę wypłacić sobie stówę i jeszcze na parę dni mi
wystarczy. Niezbadane są wyroki boskie.
Do muzeum poszłam spokojnym, statecznym krokiem. Nie, żebym
nie mogła iść szybciej, zazwyczaj chodzę bardzo szybko, nawet na szpilkach po
tych nieszczęsnych wrocławskich brukach, szybko się tej sztuki nauczyłam. Po
prostu dzień był nawet ładny jak na początek listopada, ja sama się czułam
nawet ładnie, więc nie muszę popylać, żeby mnie nikt nie zauważył, a poza tym
wolałam nie przeciążać kostki. Niby miałam szczęście i jej permanentnie nie
uszkodziłam, ale kto wie, co się może stać takiej nadwerężonej kończynie?
W związku z tym zamiast zwyczajowych dziesięciu minut,
przejście spod Empiku do muzeum zajęło mi dobre pół godziny. Sprawdziłam
plakaty przy drzwiach, stwierdziłam, że skarb średzki też jest niczego sobie,
można na chwilę zahaczyć i obejrzeć sobie tych kilka błyskotek. Pokręciłam się
chwilę po holu, wyłudziłam bilet za złotówkę i popełzłam przez dość opustoszałe
korytarze.
Myślałby kto, środa po południu, a ja całą salę ze skarbem
średzkim obejrzałam w towarzystwie jedynie ciężkiego spojrzenia pani
usadowionej na składanym krzesełku przy drzwiach i przy akompaniamencie
postukiwania moich obcasów. Co się dzieje w tym kraju, nikt zainteresowany nie
jest? Czy wszyscy na hurra obejrzeli w październiku?
Pokręciłam się jeszcze trochę po sali i pośliniłam do
staroci, wkurzając panią, której coś strasznie przeszkadzałam. Nie wiem czemu,
jeszcze dwie godziny do zamknięcia, wymiatać mnie sprzątaczki razem z kurzem
nie muszą przecież.
W końcu stężenie chęci mordu na metr sześcienny osiągnęło
wysokość alarmującą i stwierdziłam, że lepiej się zewakuować, zanim doprowadzę
panią do zbrodni w afekcie. Może na sztuce wschodniej atmosfera będzie lepsza?
Nie była. Po drodze zgubiłam się dwa razy. Dwa razy!
Przecież to nie jest jakiś labirynt, albo co, Muzeum Narodowe mam oblatane w
stopniu niezłym, na orientację w przestrzeni też nie narzekam, a ja dwa razy
lądowałam w sztuce Śląska wczesnych wieków nastych. Nie mam pojęcia jak,
dałabym głowę, że polazłam na drugie piętro, a lądowałam na pierwszym.
Uwidziałam sobie te schody, czy jak? Kiedy już w końcu dotarłam na miejsce po
przejściu trzy razy więcej stopni, niż miałam w planach, byłam deczko zmęczona,
kostka zaczynała ćmić ostrzegawczo, a panie w salach patrzyły ponuro.
Najwyraźniej oderwałam je od ploteczek. Pięknie.
Gdzieś w tyle czaszki odezwał się ostry ból, aż mnie wryło
w pół kroku do kolejnego miecza. Nie za dużo tych kontuzji, jak na jeden dzień?
Najpierw kostka, później medalion, wiszący sobie aktualnie na mojej szyi i
prezentujący się tam, muszę przyznać, nawet nieźle, a teraz jeszcze mi bólem
głowy fatum dowali? Albo mój organizm, nie wiem, czyj to był pomysł.
Z ponurych rozmyślań wyrwały mnie odgłosy kroków. O, jak
miło, już nie jestem sama! Może obraza pań w czarnych wdziankach, jeśli się
rozproszy na kilkoro osobników zakłócających im spokój, będzie mniej uciążliwa?
Do sali weszło troje ludzi, jakaś parka mniej więcej w moim
wieku i chłopak, pi razy oko licealista. A po chwili jeszcze dwoje, chyba turyści
na spóźnionym urlopie, ubrani raczej wygodnie i sportowo. No, to jest nas teraz
sześcioro, teraz już raczej mordowania wzrokiem nie będzie. Mam nadzieję.
Chłopak ekspresowo przeniósł się do drugiej sali, więc pani
jej pilnująca już nie mogła stać w progu i patrzeć na nas potępiająco, co jakiś
czas wznosząc wzrok do nieba, za które robił jej lekko przykurzony stiukowy
sufit.
Pochyliłam się nad gablotką z detalami zbroi i ból z tyłu
głowy prześwidrował mi się tuż za oczy. Aż mnie zamroczyło na chwilę. Dobra,
tak się bawić nie będziem. Przegrzebałam torebkę, ale, oczywiście, jak na
złość, procha na bóle wszelkie nie miałam, tylko się listek z dwiema ostatnimi
No-spami żałośnie telepał po kieszonce. A głowa nie chciała przestać boleć. No
nic, skoro chemia nie chce pomóc, należy zastosować starą i sprawdzoną metodę –
zagryźć zęby i przeczekać paskudztwo.
Kiedy przechodziłam przez próg do następnej sali miałam
wrażenie, jakby coś przejeżdżało mi po zwojach mózgowych. Otrząsnęłam się pod
nienawistnym spojrzeniem pani pilnującej wystawy i stwierdziłam, że jeśli do
końca sali nie przestanę mieć wrażenia, jakby coś wsadziło mi lodowate paluchy
w mózg, to stąd wychodzę i wracam do domu, gdzie powinien jeszcze być jakiś
apap albo inny paracetamol.
Z perspektywy czasu, trzeba było ewakuować się od razu.
Coś, co wizualizowało mi się jako obślizgła, czarna maź
obdarzona, na moje nieszczęście, świadomością, właśnie zjeżdżało mi po karku.
Paskudne wrażenie, jakby coś prześlizgiwało mi się między kręgami.
Stwierdziłam, że halucynacje to już jednak zbyt poważna sprawa i wypadałoby
jednak zebrać się do domu, kiedy zgasło światło. No po prostu, w jednej chwili
człowiek sobie spokojnie podziwia hełmy samurajów, a w następnej nie widzi nic
i słyszy tylko przytłumione przekleństwa i okrzyki strachu. Gdzieś coś huknęło,
gdzieś coś zazgrzytało i po chwili światło wróciło, choć słabe i tylko w części
żarówek. Choć wolałabym, żeby nie wróciło.
Chłopak, który mimo ekspresowego przejścia przez poprzednią
salę jednak nadal był w tej siedział na środku pomieszczenia, tocząc dookoła
ogłupiałym spojrzeniem. Pani w czarnym wdzianku natomiast leżała zemdlona (a
przynajmniej miałam nadzieję, że to tylko omdlenie, bo jak nie, to ja zacznę
wrzeszczeć) obok swojego składanego, plastikowego krzesełka. A obok niej, w
przejściu z jednej sali do drugiej, stał ponurak z antykwariatu i patrzył na
mnie, niespodzianka, ponuro. Normalnie, jakbym mu pół rodziny gazetą zatłukła!
Ból głowy lekko ścichł, więc mogłam spokojnie zająć się byciem równie ponura,
co on. Założył ręce na piersi i nie wyglądało, żeby miał zamiar się ruszyć z
przejścia. A stój tam sobie, zawsze są jeszcze drugie drzwi, obok których
zresztą stałam, a z sali za nimi wyjście na klatkę schodową.
Obróciłam się z impetem i tym razem wrzasnęłam. Bo w
drzwiach, nie wiedzieć skąd, stała kobieta, może trochę starsza od ponuraka,
nieco niższa, o równie klasycznej urodzie, ubrana w tak samo ciężką czerń. I
wyglądała na równie wkutą.
Natychmiast rzuciła się do przodu i zatkała mi usta dłonią.
Refleks miała taki, że ledwo zdołałam z siebie wydać jakiś odgłos. Drugą ręką
złapała mnie za tył głowy, kiedy próbowałam się wyrwać do tyłu. Chłopak
siedzący na środku sali coś krzyknął, ale natychmiast ucichł. Miałam go za
plecami i ogarnęła mnie niezdrowa ciekawość czemu tak nagle…
Odwróciłam głowę na tyle, na ile pozwalała mi dłonie
kobiety na ustach i we włosach. Ponad ramieniem ponuraka pochylonego nad moim
towarzyszem niedoli zobaczyłam… nic. Żadnej poprzedniej sali, światła, chociaż
konturów okien. Kompletna pustka. Spojrzałam na kobietę. Nawet na
dziesięciocentymetrowych szpilkach musiałam zdrowo zadrzeć głowę.
Uśmiechnęła się do mnie.
– Spokojnie, nie zrobimy ci krzywdy.
Zamrugałam do niej wyraziście, że niby nawet mi to przez
głowę nie przeszło. Na ból głowy przestałam zwracać uwagę, a może sam z siebie
przycichł, zagłuszony przez wszechogarniającą panikę. Przez łeb przemaszerowała
mi tylko jedna myśl. A teraz mnie zatłuką. Bo śmiałam się uśmiechnąć do
ponuraka.
– Nie, naprawdę, nie chcemy robić ci krzywdy – zapewniła mnie,
rzucając ponurakowi karcące spojrzenie nad moją głową. Kiedy z powrotem
odwróciła się do mnie, na jej twarz wrócił ciepły, uspokajający uśmiech. W
odpowiedzi uniosłam ostrożnie ręce, że niby ja też nie chcę, żeby mi robili
krzywdę i będę grzeczna.
– Będziesz krzyczeć? Czy mogę zabrać ręce?
Kiwnęłam entuzjastycznie głową, na ile pozwalały mi jej
dłonie. Puściła mnie, a mnie natychmiast zmiękły odrobinę kolana i zrobiłam
kilka chwiejnych kroków w tył, po czym zatrzymałam się łopatkami na jakiejś
gablocie. Za plecami kobiety w ramie framugi ziało dokładnie takie samo nic jak
za ponurakiem. Pięknie, zwariowałam. No zwariowałam, inaczej się tego nie da
wyjaśnić. Mnie się takie rzeczy nie przytrafiają. Już wystarczy, że za trzecim
razem dostałam odpowiedź z możliwością pozytywną, ale to? To już lekka
przesada. W ogóle, kto napada bezbronne dziewczyny w muzeum? I jeszcze zabiera
rzeczywistość za drzwiami? Czyli zwariowałam. Mam tylko nadzieję, że zaraz mi
przejdzie.
Doszedłszy do tego światłego wniosku spełzłam plecami po
szkle gablotki i usiadłam na podłodze. Przy okazji zorientowałam się, że
chłopak zamilkł dokładnie z tego samego powodu, co ja – ponurak kucał za jego
plecami i zasłaniał mu usta dłonią.
Wzięłam głęboki wdech. Dobra, misiu, ogarnij się, zwariowałaś
czy nie, należy się chociaż dowiedzieć, o co twoim halucynacjom chodzi.
Wariatom w końcu należy przytakiwać, prawda? Ponurak jakoś nie spieszył się z
puszczaniem chłopaka, więc na mnie spadł obowiązek dowiedzenia się, co tu się,
do jasnej cholery dzieje.
– O co tu chodzi? – zapytałam, patrząc w górę na kobietę.
Jakoś wolałam ją od jej, najwyraźniej, towarzysza. Wydawała się
sympatyczniejsza.
Kucnęła przede mną i spojrzała mi głęboko w oczy. Uniosłam
pytająco brwi. Dobra, ja mogę wyglądać jak sierota, której kolana odmówiły
posłuszeństwa, ale samo popatrzenie mi w oczy i zapewnienie, że nie chcą mi
zrobić krzywdy jakoś mnie nie satysfakcjonuje.
Obejrzała się na panów i skrzywiła się.
– Dawid, weź puść dzieciaka – zwróciła się do ponuraka.
Dawid? Spodziewałam się czegoś… mroczniejszego.
Puścił. Chłopak natychmiast poderwał się na równe nogi i
odbiegł najdalej, jak się dało, tuż obok nas, tak, że obie byłyśmy między nim a
ponurakiem. Kobieta przewróciła oczami i wymamrotała coś, co brzmiało jak „cholerny
terrorysta”. Dawid zawarczał na nią półgębkiem i złowrogo. Nie wiedziałam
nawet, że taka kombinacja jest możliwa.
– Wybaczcie mojemu bratu, czasem mam wrażenie, jakby go
wychowały wilki – zwróciła się jakimś cudem równocześnie do mnie i do chłopaka.
– Mam na imię Laura i naprawdę nie chcę wam robić krzywdy.
I co? Mamy na to chórem odpowiedzieć „wspieramy cię, Laura”? Bo to mi jakoś średnio poprawia humor. I nadal nie wiem, o co się
rozchodzi.
– I tutaj zaczyna się nasz problem, bo jedno z was chce zrobić
krzywdę nam – kontynuowała, najwyraźniej niezrażona moim i chłopaka
powątpiewającymi spojrzeniami.
– Że niby co? Pierwszy raz was na oczy widzę! – obruszył
się chłopak, równocześnie z kolejnym warkotem Dawida.
– Dobra, może niekoniecznie któreś z was dwojga – uspokoiła
nas Laura. – Ale coś w jednym z was.
I to ma mieć sens? Coś w jednym z nas? Co, któreś z nas ma pałającego
żądzą mordu tasiemca, czy jak? Już nawet nie chciałam się wypowiadać, ale moja
mina chyba była wystarczająco wyrazista, żeby Laura uśmiechnęła się delikatnie
i spuściła wzrok. Dawid wpatrywał się w tył jej głowy morderczym spojrzeniem.
– Dobra, to brzmiało lepiej w mojej głowie. W którymś z was
dwojga siedzi coś, co nie lubi mnie i mojego brata. I będzie nas chciało,
prędzej czy później, zabić.
– Więc postanowiliście to coś znaleźć i… co? – Postanowiłam
zawiesić niewiarę. Ktoś tutaj wyraźnie zwariował, nieważne już, ja czy oni, ale
warto jednak się dowiedzieć czemu. – Nie, zaraz, co wy w ogóle chcecie znaleźć?
I co się stało z resztą muzeum?!
No dobra, może lekko histeryzowałam. Ale, przeprasza
bardzo, kto na moim miejscu by nie histeryzował? Pojawia się takich dwoje,
patrzą z żądzą mordu na dwoje niewinnych dzieciaków (uznajmy, że mentalnie
nadal jestem dzieckiem i nie wspominajmy o zbliżających się dwudziestych
drugich urodzinach) i jeszcze kradną rzeczywistość poza salą! Jak tutaj nie
histeryzować?
Laura uśmiechnęła się przepraszająco.
– Chyba nie mamy na razie czasu na wytłumaczenia. Musimy
pozbyć się potwory, później wszystko wam powiemy, dobrze?
– Nie! – wrzasnął chłopak. Zaraz też próbował wbić się
głębiej w kąt sali, jakby sam był zaskoczony swoim wybuchem. Ale dalej szedł w
zaparte. – Niczego nie będziecie z nami robić, zanim nie powiecie nam, co tu
się do jasnej cholery wyprawia!
Laura westchnęła ciężko i spojrzała na brata. Ten wzruszył
ramionami i zapatrzył się na mnie ponuro. Jego siostra pokręciła delikatnie
głową. Przewrócił oczami i gestem głowy wskazał na muzealniczkę. Laura skinęła
głową, wstała i poszła pochylić się nad biedną kobietą, nadal leżącą na
podłodze w wyglądającej na diablo niewygodną pozycji. Dawid przesunął się na
jej miejsce naprzeciwko mnie. Chłopak spiął się w sobie.
– Drude – obwieścił Dawid tonem, który dawał jasno do
zrozumienia, że robi nam naprawdę wielką przysługę w ogóle się do nas
odzywając. – Demon, albo raczej wiedźma, która oddała duszę za moc. Po śmierci
opętuje ludzi i w ich ciałach dalej szerzy zło i zepsucie. – Wpadł w ponure
tonacje charakterystyczne dla filmowych zajawek próbujących być
atmosferycznymi. – Opętuje tylko dziewice i błagam, oszczędź mi pogadanek o
tym, że dziewictwo to tylko społeczny i kulturalny konstrukt – dodał z
cierpiętniczym wyrazem twarzy, nie dając mi nawet wydać z siebie dźwięku. – Magia
działa głównie w oparciu o takie rzeczy. Dlatego wiemy, że to któreś z was.
– Przepraszam bardzo – skrzeknął chłopak, nie wiem co
łamało mu głos, ostatki mutacji czy urażona nastoletnia duma. – Skąd niby
wiecie, że oboje… tego…
Dawid spojrzał na Laurę. Która dość wyraźnie i z widoczną
radością go ignorowało. Coś mam wrażenie, że to ona jest starsza, tej radosnej
gotowości do wprawiania rodzeństwa w zakłopotanie nie da się podrobić. Ponurak
nie dawał jednak za wygraną, świdrując spojrzeniem tył głowy siostry. W końcu
się poddała.
– Takie rzeczy można wyczuć – uśmiechnęła się do nas ponad
swoim ramieniem. – zwłaszcza, jak się jest wilkołakiem. Wiecie, węch mamy dużo
czulszy niż normalni ludzie.
Chłopak wydał z siebie dźwięk jak przydepnięta mysz. Po
tym, co już powiedzieli i co straszyło we framugach obojga drzwi już mnie nawet
nie zdziwiło rodzeństwo wilkołaków pętających się po Wrocławiu i szukających
opętanych dziewic. Dawid uniósł brwi. No co, zmęczona jestem, nie mam siły
dłużej histeryzować.
– A jak macie zamiar tę… drude? – upewniłam się, że dobrze
usłyszałam – zabić?
– Najpierw musimy się zorientować, w którym z was siedzi.
Doszliśmy tutaj po jej zapachu, złapaliśmy trop w okolicach Galerii, ale za
długo byliście w sali, teraz oboje pachniecie jak ona – wytłumaczyła Laura podnosząc
się znad nieruchomego ciała kustoszki. Coś ona zbyt długo się nie budzi… – Nic
jej nie jest – zapewniła, widząc moje podejrzliwe spojrzenie. – Po prostu
Dawida trochę poniosło, ale spokojnie, obudzi się cała i zdrowa. Zresztą, może
to i lepiej, drugi raz jej ogłuszać nie powinniśmy.
– No właśnie, teraz pozostaje tylko zdecydować, które z was
jest opętane. – Dawid kucnął naprzeciwko mnie i spojrzał mi głęboko w oczy.
Dziwne jakieś miał te oczy, ciemne, że ledwo można było zauważyć granicę między
źrenicą a tęczówką.
Ból głowy, o którym zdążyłam już zapomnieć w natłoku
informacji, nagle wybuchł pod czaszką. Przez moment jedyne co widziałam to
czerwień, jakby przed moimi oczami pojawił się nagle krwisty kwiat. Nawet coś
jak pojedyncze płatki widziałam. Po sekundzie ból zelżał, a ja znowu widziałam
tylko twarz Dawida, pochyloną nade mną, z wyrazem wręcz niepokoju wymalowanym w
zaciśnięciu ust i zmarszczeniu brwi. Potrząsnęłam głową, próbując pozbyć się
resztek otępiającego ćmienia.
– Wszystko w porządku? – Dawid wyciągnął w moim kierunku
rękę, jakby chciał złapać mnie za ramię, przytrzymać. No przecież nie zemdleję,
to tylko migrena!
Migrena przejechała mi kosmatą macką po oczach od strony
czaszki a później zjechała przez cały mózg do nasady karku, gdzie usadowiła się
i zaczęła puszczać odnóżki na całą głowę.
– A nie przyszło wam do głowy, że ostrzegania paskudy, że
wiecie, gdzie jest, to nie jest najlepszy pomysł? – zapytałam. Głos miałam
dziwny, schrypnięty i niski, jak nie mój. Dawid znieruchomiał, gdzieś w tyle
usłyszałam jak Laura klnie i coś krzyczy, chyba do chłopaka, wpatrującego się w
moją twarz z przerażeniem.