Próby topienia się zostały
mi na szczęście szybko zapomniane w ferworze przedświątecznych przygotowań.
Boże Narodzenie szczęśliwie przeszło bez większych ekscesów, nic na mnie w
ciemnej piwnicy nie wyskoczyło, nikt w okolicy nie znalazł zagryzionych przez
coś dziwnego zwierząt dzikich lub domowych… cisza jak makiem zasiał. Usilnie
starałam się nie myśleć, że to cisza przed burzą, żeby nie zapeszyć.
Do Wrocławia potelepałam się
przeładowanym pociągiem dwa dni przed Sylwestrem. Laura obiecała mi piżama
party z winem, wyżerką, stosem filmów do obejrzenia i opcjonalnym Dawidem,
który na razie nie zdeklarował się, czy fajerwerki będzie oglądał z ich
mieszkania w okolicach Sky Tower, czy z Rynku.
Pogoda nadal dopisywała,
śniegu na razie nie widać było na horyzoncie, niebo było czyste, wiatr
zwłaszcza jak na wrocławskie standardy był znikomy, tylko pizgało straszliwie,
ale czego się spodziewać pod koniec grudnia, jak niebo jest czyste od tygodnia?
Dzień przed sylwestrem na
moście Trzebnickim był jakiś wypadek, więc ostatni przystanek musiałam dreptać
do domu pieszo. W połowie mostu minęłam ten nieszczęsny karambol. Wyglądało na
to, że to była świeżynka, bo strażacy dopiero z nieziemskim zgrzytem odginali
kawałki samochodu zwiniętego w precelek.
Odwróciłam wzrok, byle
szybciej minąć nieprzyjemny widok i wpadłam na kogoś. Tak po chamsku, całym
ciałem. Na swoje usprawiedliwienie mam fakt, że jeszcze sekundę temu nikogo
przede mną nie było! Cofnęłam się i już miałam przepraszać, chyłkiem wycofując
się na z góry upatrzone pozycje (czytaj, po drugiej stronie Odry)…
Spojrzałam w wielgachne,
jasnozielone oczy otoczone jasnymi, gęstymi rzęsami i mnie na moment
przymurowało. Wpadłam, oczywiście, na wodnicę. Akurat jak już zaczynałam trochę
się uspokajać po naszym spotkaniu, no to jest chyba oczywiste, nie?
Wytrzeszczyłam na nią oczy, wokół zmrok zapadał, a ta stała jak ta sierota,
uśmiechnięta niepewnie, w powyciąganym swetrze nieokreślonej burej barwy,
leginsach i złachanych trepach. No siedem nieszczęść w nie do końca ludzkiej
formie, aż mi się od samego patrzenia zimno robiło.
I co teraz, maturzysto? Stoi
mi toto na drodze i wygląda, jakby miało nadzieję, że nie ucieknę z wrzaskiem.
Uciekać nie miałam zamiaru, moje ostatnie doświadczenia podpowiadały mi, że konfrontacje
jakoś mi bardziej na zdrowie wychodzą. Lepsze kilka siniaków i ciężki szok niż
podtopienie, hipotermia, kilka siniaków i ciężki szok, a do tego jeszcze jakieś
wężowate paskudztwo dalej mi wisi nad łbem. Albo się skrada brzegiem rzeki…
Odgoniłam od siebie nieprzyjemne wizualizacje i spojrzałam na wodnicę wzrokiem
ponaglającym. No już, jak chcesz jednak topić, to top, a jak jednak chcesz pogadać,
to otwórz paszczę i wydaj z siebie jakiś odgłos!
Wiatr hulający sobie
radośnie wzdłuż rzeki przeleciał mi pod kurtką. Zadrżałam. No jeszcze nam tutaj
chwastokłębków jakowychś zupełnie do klimatu albo przynajmniej pory roku
niepasujących brakuje.
W końcu wodnica wyraźnie
zebrała się w sobie i zagaiła głosem delikatnym i melodyjnym, śpiewnie
przeciągając samogłoski, aż mi się kolana ugięły. No czemu oni wszyscy muszą
być tacy piękni i doskonali?!
– Możemy porozmawiać?
No niech ci będzie. Może ja
się w końcu czegoś konkretnego dowiem. Skinęłam głową i wyminęłam sierotę,
mając nadzieję, że pójdzie za mną. Poszła, ale najpierw spojrzała rozpaczliwie
w kierunku wraku samochodu, zalanego niebiesko-czerwonymi światłami, z którego
właśnie chyba wyciągali resztki nieszczęsnego kierowcy. Wzdrygnęła się
wyraziście i podbiegła do mnie, ładując się między mnie a barierkę i pakując mi
swoją rękę pod ramię. W ciągu całego pięciominutowego spaceru, który dzielił
most Trzebnicki od mojego mieszkania, wodnica rzucała naokoło spojrzeniem na
przemian podejrzliwym i zaszczutym, a trzęsła się przy tym niemożebnie, aż
miałam wrażenie, że i mnie zaraz telepawica jakaś trafi.
To będzie długa rozmowa, mam
wrażenie…
Ktoś (a nawet i cała czwórka
ktosiów) pewnie zaraz by na mnie nawrzeszczał, że zabieranie nieznajomych
stworzeń legendarnych do domu, nawet, jeśli stworzenia te wyglądają na równie
niebezpieczne co nadwiędły por, jest idiotyzmem i w ogóle co mi na mózg padło?
Otóż nic mi nie padło. A już czas jakiś temu na framudze drzwi wejściowych do
mieszkania wylądowało niewielkie zaklęcie ochronne, nabazgrane moją własną
osobistą krwią na kawałku pergaminu oderwanym z jednej ze starszych i
magiczniejszych ksiąg. Tak, coby nikt, kto ma wobec mnie nikczemne zamiary nie
mógł przekroczyć progu mojego aktualnego miejsca pobytu. Co ciekawe, odkąd
zainstalowałam zaklęcie, współlokatorowi jakoś się zaczął klucz wiecznie w
zamku zacinać. Ciekawe, dlaczego? Przecież rachunki i czynsz płacę w terminach…
Szczęśliwie, w momencie,
kiedy władowałyśmy się do mieszkania, współlokatorów akurat nie było, mogłam
więc spokojnie spacyfikować wodnicę i zaprowadzić ją do kuchni. Dziewczę
przycupnęło na brzeżku ławy i rozglądało się dookoła oczami wielkimi jak
spodki. Czajnika w życiu nie widziała, czy jak?
– Dobra. Chciałaś rozmawiać,
to dajesz – rozpoczęłam subtelnie.
Wodnica strzeliła na boki
oczyskami, pośrupała w długich, smukłych palcach lecące u ściągacza swetra
oczko i milczała jak zaklęta.
Bogowie, czy ja też taka
jestem? Jeśli tak, to jestem pełna podziwu, że jacyś ludzie w ogóle się do mnie
odzywają.
Westchnęłam ciężko i oparłam
się biodrem o szafkę pod zlewem. No kto by pomyślał, że to ta sama laska, która
dwa tygodnie temu rzucała się żmijowatemu ze szponami do szyi. Że wyczyn
powtórzy, tym razem celując w moje gardło, jakoś mi się nie widziało, wodnica
wyglądała na ewidentnie zahukaną i przestraszoną, a już na pewno niepewną,
ponadto średni miałoby sens mordować mnie teraz, w mieszkaniu, gdzie mój
żałosny zewłok natychmiast znaleźliby współlokatorzy, kiedy nie utopiła mnie po
prostu w Odrze, gdzie wyglądałoby to na wypadek. Czego jak czego, ale instynktu
samozachowawczego stworzeniom mitycznym nie brakuje. Nie przetrwałyby do
dzisiaj, gdyby tak po prostu mordowały ludzi w ich własnych domach.
– Myślałam… – zaczęła
niepewnie wodnica głosem jak muzyka skrzypcowa. I się zacięła.
Dajcie mi cierpliwość…
Machnęłam dłońmi w
kółeczkach, próbując przekonać potworę, żeby jednak się przemogła. Ja wiem, że
to trudne jest, ale na miłość boską! Może ją peszy, że ja się na nią patrzę? Bo
ona chyba jeszcze ani razu nie spojrzała bezpośrednio na mnie odkąd złapała
mnie pod rękę na moście. Odwróciłam się, żeby wyjąć z szafki kubki i wrzucić do
nich torebki herbaty. Milczałyśmy wystarczająco długo, żeby woda zdążyła się
zagotować, a potem popyrkać jeszcze trochę w czajniku ze zdjętym gwizdkiem.
Zawsze lepiej mieć pewność, że się wygotował wszelki syf.
Trzaskałam sobie spokojnie
ceramiką, czując między łopatkami świdrujące spojrzenie mojego gościa. A, teraz
to się wgapiasz, tak?
– Myślałam że będziesz inna
– przemogła się w końcu wodnica.
– Znaczy jaka? –
zainteresowałam się. A po chwili dotarł do mnie sens jej słów. A raczej ich
brak sensu. – Zaraz, chwilunia, że co? My się skądś znamy?
Dziewczę spojrzało na mnie z
rozpaczliwym niezrozumieniem wypisanym na twarzy.
– No sorry, ale czemu w
ogóle się zastanawiałaś, jaka ja jestem? No, chyba że po tym, jak mnie
podtopiłaś zaczęłaś się zastanawiać, kto to jest ta idiotka, co różnym dziwnym
wężowatym wpada w ręce?
No niestety mam tę durną tendencję
do słowotoków, zwłaszcza jak mnie coś wyprowadza z równowagi.
Zamrugała, obłędnie długie
rzęsy zatrzepotały jak, nie przymierzając, skrzydła pawicy atlas, a ja ponuro
stwierdziłam, że o tej porze za rok, o ile dożyję, to będę tak uodporniona na
wszelką atrakcyjność, że już mi naprawdę nic nie zostanie, jak tylko zostać
starą panną.
– Ale… – zająknęła się. – To
ty nie wiesz?
Przewróciłam oczami
stawiając przed nią kubek z herbatą.
– Czego? – zapytałam
zwięźle.
– No… kim jesteś?
Zastanowiłam się chwilę.
Stwierdziłam, że niekoniecznie jej chyba chodzi o moje dane osobowe, aż takiej
sklerozy nie mam. Więc co?
– Wygląda na to, że nie wiem
– uświadomiłam ją ponuro. Ja nie lubię nie wiedzieć, w co się wplątałam tym
razem. Za dużo książek w życiu czytałam, żeby nie zdawać sobie sprawy, że od
niewiedzy na temat podstawowych faktów zaczynają się epickie kłopoty. Wodnica
przygryzła wargę, wpatrując się w jeden z idiotycznych magnesików, które moi
współlokatorzy z uporem maniaka przyczepiali na lodówce.
– Większość ludzi ma jakąś
tam energię, z której nie zdaje sobie sprawy – zaczęła w końcu tylko po to,
żeby znowu się zaciąć.
Machnęłam lekceważąco ręką.
Ten temat miałam już przemaglowany na wszystkie strony, literaturę fachową o
moim problemie też dorwałam i przetrawiłam.
Ogólnie sprawa miała się
tak, że jakiś znikomy ułamek populacji, do którego na moje nieszczęście się
zaliczałam, nie miał nawet sygnatury, czyli nie generował mocy wcale. Zazwyczaj
brak sygnatury, czyli indywidualnego… kształtu energii produkowanej przez
danego człowieka albo nie-człowieka, jak to określił Michał, wiązał się z
brakiem pulsu, ale nie w przypadku tych kilku osób na całym świecie. Okazało
się, żem wyjątkowa przynamniej w tej kwestii, żeby to wszystko… Wyróżniałam się
z szarego tłumu tym, że nie generowałam nic, żadnego śladu, żadnej sygnatury. I
nadal żyłam! I na tym się literatura fachowa ogólnie kończyła, bo poza
stwierdzeniem faktu, że ludzie potocznie nazywani „pustymi” nie generują żadnej
energii, czyli nie mają sygnatury, a mimo to nie są nieumarłymi (którzy i tak
sygnaturę mieli, bo – niespodzianka! – też generowali energię, i to na
poziomach rzadko dostępnych żywym) albo, po prostu, martwi. Co najśmieszniejsze,
puści byli na dobrą sprawę nie do wykrycia, o ile się ich konkretnie nie
przetestowało pod kątem poziomu mocy, bo różnica między kompletnym zerem a
jedną milionową na plusie jest średnio wyczuwalna tak z marszu.
– W sensie idzie o to, że
jestem pusta? – upewniłam się. Na co wodnica zrobiła jeszcze większe oczy i
znów zatrzepotała rzęsami.
– Ale przecież nie jesteś –
obruszyła się.
– Jak nie jestem, jak jestem
– przyjęłam zrzędliwy ton. – Mam jakąkolwiek moc? Nie mam. Co zostało
udowodnione i sprawdzone komisyjnie, jeden empata i dwie wiedźmy się co do tego
zgadzają, a żeby dwie wiedźmy się zgodziły na temat czegokolwiek to już wyczyn
i prawda objawiona musi być. No to co ty mi tu mówisz, że nie jestem?
– Bo nie jesteś – upierała
się nadal wodnica. – Teraz nie masz mocy, ale to nie znaczy, że jesteś pusta!
Ke? Proszę mi to rozrysować,
bo nie pojmuję. Przybrałam tępy wyraz twarzy, bo mnie struny głosowe zawiodły.
– Nie jesteś pusta, jesteś
naczyniem – oświeciła mnie dziewoja.
Tym razem to ja
zatrzepotałam rzęsami w niemym osłupieniu. Że niby co proszę?
Ze stuporu wyrwał mnie
chrobot klucza w zamku. Oho, współlokator się objawił, bo klucz czegoś nie
chciał się przekręcić i bidak musiał chwilę z nim walczyć, żeby w końcu dostać
się do mieszkania. W tym czasie ja zgarnęłam wodnicę do swojego pokoju,
zgasiłam światło w kuchni i udawałam, że nie słyszę, jak on się przepycha z
upartym zamkiem.
Gestem pokazałam wodnicy, że
ma posadzić tyłek na łóżku i z irytacją stwierdziłam, że nawet nie wiem, jak
cholera ma na imię.
– Ty w ogóle się jakoś
nazywasz? – zainteresowałam się poniewczasie.
– Rupia – wymamrotała w
kubek, czegoś się czerwieniąc. Przewróciłam oczami. Ciekawe, czy to coś znaczy?
– Dobra. To teraz może
przejdźmy do interesujących tematów, co? O co chodzi z tym naczyniem?
Rupia strzeliła oczami na
boki jakby szukając ratunku.
– Bogowie, kobieto, czy ty
masz jakąś nadaktywność gałek ocznych, czy jak? Możesz mi powiedzieć, co miałaś
na myśli, czy nie? Bo jeśli składałaś jakąś przysięgę milczenia albo co, to ja
jutro akurat wybieram się do znajomej, która się bardziej ode mnie wyznaje na
tym nadnaturalnym burdelu. Oszczędzę sobie nerwów i po prostu zapytam jej.
– Nie! – dziewczę zerwało
się gwałtownie z łóżka, omal nie rozchlapując na około herbaty. No jeszcze by
mi tylko mopowania podłogi do szczęścia brakowało… – Nie możesz! Nikt nie
powinien się dowiedzieć, już wystarczy, że on wie…
– On? W sensie że żmijowaty,
co to mnie chciał?
Skinęła głową, siadając z
powrotem na łóżku. Pięknie.
– A ja mogę wiedzieć, co to
znaczy?
Odstawiła kubek na stołek robiący
mi z braku laku za szafkę nocną i zaczęła wyłamywać sobie palce. Dobra,
ustalmy, że nie jestem sadystką (nie zawsze) i nie sprawia mi specjalnej
przyjemności patrzenie, jak tu mi się kupka nieszczęścia wije po łóżku. Nie
jest to w żadnym wypadku interesujący mnie rodzaj wicia się po moim łóżku. Ale
do jasnej cholery, sama przylazła i chciała rozmawiać! Niech mi tu teraz nie
odstawia szopek chcem, ale siem bojem.
– Większość pustych z
jakiegoś powodu nie ma w sobie nawet odrobiny mocy i nie są w stanie jej
wyprodukować. Normalni ludzie, nawet jeśli zostaną pozbawieni swojej energii w
zwykłych warunkach, czyli jeśli nie są umierający, są w stanie szybko
wyprodukować sobie brakującą moc i wrócić do poprzedniego poziomu, nawet tego
nie zauważając.
– No dobra, tyle to ja wiem
z moich lektur uzupełniających, co to ma do mnie? – Przeniosłam się na klęcznik
i, stwierdzając, że herbata wystarczająco ostygła, siorbnęłam sobie na
uspokojenie. Zapomniałam tylko wyjąć torebkę w odpowiednim momencie i teraz napój
był wykrzywiająco wręcz gorzki. Blergh.
– Co jakiś czas, średnio raz
na parędziesiąt lat zdarza się osoba, która teoretycznie jest pusta, ale może
przyjąć każdą ilość energii i ją przechować. Jak naczynie na moc.
Huh. Czyli chce mi
powiedzieć, że jestem wyjątkowa nawet wśród i tak już wyjątkowej grupy ludzi?
Moje ego zamruczało i postawiło uszy na sztorc.
– Czyli nie chcesz, żebym
komukolwiek mówiła, bo wtedy wykorzystają mnie jako mobilny akumulator mocy? –
upewniłam się. Szczerze, takiego losu wolałabym uniknąć, ale jakoś średnio mi
się widziało, żeby komukolwiek ze znanych mi ludzi zaplątanych po drugiej
stronie lustra przyszło do łba zrobić sobie ze mnie bateryjkę. Na co empacie
albo wilkołakom energia w ilościach nieograniczonych? Czarować przecież nie
będą, bo do tego potrzebny jest odpowiedni poziom energii osoby czarującej, a
oni może i są ponad średnią światową, ale do wiedźm i innych takich im sporo
brakuje. Wystarczy wspomnieć, że w akcie desperacji Michał próbował mnie
namówić, żebym jednak spróbowała rzucić zaklęcie poszukiwawcze za zaginioną
szablą.
Momencik…
– Nawet nie chodzi o to, że
mogłabyś przechować niewyobrażalną ilość mocy. – Wodnica odstawiła przepiękny
pokaz czytania w myślach. – Większość istot nie może użyć czyjejś mocy, bo nie
zgadza się sygnatura. Naczynie jest w stanie przerobić każdy rodzaj mocy na
neutralną, taką, której użyć może każdy.
– Poza samym
zainteresowanym? – Opadły mnie ponure przemyślenia. Nie zdziwiłabym się, gdyby
się okazało, że mogę robić za bateryjkę, ale sama korzystać z mocy nie mogę. To
by pasowało do mojego zezowatego szczęścia.
– A gdzie tam. Większość
naczyń żyje normalnie, bo po prostu nie wiedzą, że są nawet puści, a nawet
jeśli ktoś ich oświeci, że magia istnieje, to nikomu do głowy nie przyjdzie
sprawdzać, czy przyjmą obcą energię. Większość ludzi nie przeżyłaby transfuzji
mocy o innej sygnaturze.
– Ale puści przecież nie
mają sygnatury w ogóle? – zdziwiłam się.
– Brak sygnatury to w tym
przypadku też jakiś rodzaj sygnatury.
Ciekawe… Trzeba będzie doczytać.
Chociaż mam wrażenie, że istnienie naczyń (swoją drogą, może jednak wypadałoby
wymyślić jakąś inną nazwę…) nie jest wiedzą powszechną, bo nie natknęłam się na
opis takich przypadków w żadnym z tomów, które przewertowałam w poszukiwaniu
informacji, kim ja do cholery jestem. Drobny szczegół, że o pustych też dużo
informacji nie ma…
– Okej, dobra, powiedzmy, że
jestem naczyniem. Co ma do tego tamten paskud znad rzeki? Skąd w ogóle
wiedział, kim jestem? Bo wiedział? – Spojrzałam na Rupię podejrzliwie.
Pokiwała energicznie głową.
– Nie zawracałby sobie tobą
głowy, gdyby nie wiedział. Ale nie mam pojęcia, jak się zorientował.
– A ty? Skąd wiesz, że można
ze mnie zrobić baterię? – Zmrużyłam po krótkowidzącemu oczy. Moje oprawki
popłynęły pewnie z nurtem albo zaplątały się gdzieś w zimową zieleninę na
ostrodze. Nie dało się ich znaleźć, zwłaszcza że mieliśmy z tatą trochę inne
priorytety niż szukanie moich okularów. Przynajmniej miałam pretekst, żeby
wypróbować szkła kontaktowe. Nadal usiłowałam przyzwyczaić się, że nie muszę
niczego na nosie poprawiać, oczy mrużyłam odruchowo, mimo że to nigdy nic nie
dawało. Ponad dziesięć lat przyzwyczajenia trudno kopnąć tak z dnia na dzień.
Rupia przygarbiła się nieco
i ukryła twarz za kurtyną jasnych włosów. Prostych jak drut, że tak nadmienię
powodowana czystą zazdrością. Moje oczywiście są z tego rodzaju, że się nie
kręcą. Ale się wywijają przy końcach. A jak dostaną wilgoci to robią owieczkę i
mam wręcz aureolkę z tych krótszych odstających na wszystkie strony.
Przygryzła wargę popatrując
na mnie spod rzęs.
Uniosłam brwi, dając jej do
zrozumienia, że nie mam zamiaru odpuścić. Nie ma tak łatwo, koteczku.
– Bo sprawdziłam – wyznała
cichutko, znowu zaczynając śrupać brzeg swetra.
Zaraz mnie szlag trafi. A
mogłaby rozwinąć bez pytań pomocniczych, chociaż raz? Zmilczałam, wpatrując się
w nią ponuro i, mam nadzieję, ponaglająco.
– Bo ja cię wcześniej
widziałam. Jak przyjeżdżałaś na ryby… No i szybko się zorientowałam, że jesteś
pusta, ale coś mi nie pasowało i… – Znowu się zawiesiła.
– I…? – podpowiedziałam jej
głosem iście grobowym.
– I wlałam w ciebie trochę
mojej mocy.
Jasssna…
– Chciałaś mnie zabić?! –
Wstałam gwałtownie z klęcznika, omal się przy tym nie wywracając.
– Nic innego mi nie pasowało
– jęknęła, garbiąc się jeszcze bardziej. Aż mi się trochę głupio zrobiło, no
ale, borze zielony, ona na podstawie „nic innego nie pasowało” postanowiła
zrobić coś, co w jednym przypadku na kilka milionów by mnie nie zabiło?
Wzięło i mnie zatchnęło. Ja
cież pierdzielę… mogłam sobie spokojnie i bez powodu zejść na którymś z
rodzinnych wypadów na ryby? Obtrząsnęło mną paskudnie, dreszczem sięgającym do
kości.
Przejechałam dłonią po
twarzy. No dobra, co się stało i tak dalej, sprawdziła, nie zdechłam nagle a
niespodziewanie, powiedzmy, że jej za to nie uduszę.
– A często się bawisz w
szalonego naukowca i robisz eksperymenty na nieświadomych niczego ludziach? –
zainteresowałam się. No nie poradzę, nie mogłam się powstrzymać przed wbiciem
tej szpilki. Więcej nie będę się czepiać. Obiecuję.
Podniosła na mnie spojrzenie
kopniętego szczeniaczka.
– Nie! Po prostu… Nie
wiedziałam, kiedy znowu się pojawisz, a nawet gdybym się jednak myliła, to
mogłabym cię wciągnąć i byłybyśmy razem i… – Wbiła wzrok w podłogę, wyraźnie
spłoszona swoją nagłą wylewnością.
O boziu, ja muszę usiąść.
Gdzieś za oczami łupnął mi pierwszy zwiastun migreny giganta. Ścisnęłam
kciukiem i palcem wskazującym nasadę nosa, nie, żeby to coś dawało, ale zawsze
można mieć nadzieję.
Ostatecznie, powinnam się
cieszyć. Nie utopiła mnie po prostu, a mogła. Planowała to najwyraźniej w
sytuacji ostatecznej, gdyby nic innego już nie można było dla mnie zrobić. Jak
na istotę zawodowo zajmującą się topieniem ludzi i ogólnym ciągnięciem ich ku
zagładzie, wynik miała bardzo… ludzki.
Westchnęłam ciężko.
– Dobra. O podrywaniu
śmiertelników metodą permanentną porozmawiamy może kiedy indziej. Wiesz coś o
tym żmiju?
Odzyskała kolory w tempie
natychmiastowym. No proszę, jak odroczenie wyroku może człowiekowi dodać sił!
Może liczy na to, że zapomnę. Może i bym zapomniała, ale moja skleroza jest,
wydaje mi się, słabsza od mojego kompletnego niezrozumienia, jakim cudem
wodnica mogła się we mnie zadurzyć. I to jeszcze do tego na podstawie czysto
estetycznej. Spojrzałam nad jej głową na lustro wiszące przy drzwiach do
pokoju. Nope, nadal wyglądam jak średnio urodziwa gimnazjalistka. Ech, rzycie…
– Jakim żmiju? – zdziwiła
się.
– Tym zębatym gościu, który
mnie usiłował… bo ja wiem, porwać?
– To nie jest żmij, tylko
smok – uświadomiła mnie tonem zarezerwowanym zwykle dla wolno kontaktujących
dzieci.
– A to nie powinien wyglądać
jak przerośnięta jaszczurka? – zgłupiałam lekko. Już naprawdę prędzej bym
uwierzyła, że to był bazyliszek niż smok. Jakoś mi do łba nie przyszło, żeby
sprawdzić, czy gdzieś nie ma informacji o tym, że smoki mogą zmieniać postać…
– W tych czasach? Zaraz by
go ktoś wyczaił, nagrał, zrobił zdjęcie… musimy się dostosować do współczesnych
warunków. Jeszcze sto lat temu smoki nie przybierały ludzkiej postaci o ile nie
miały noża na gardle. Teraz? Istoty, które nie mogą się zapaść pod ziemię albo
zniknąć na dnie jeziora albo morza, robią co mogą, żeby się nie wyróżniać wśród
ludzi.
– I pewnie dlatego nigdzie
nie było wzmianki, że smoki mogą zmieniać kształt? Przynajmniej te miejscowe.
Pokiwała głową.
– Dobra. Nie wiemy, jak
cholernik wyczaił, że jestem chodzącą baterią proszącą się o zagospodarowanie.
Nie wiemy, do czego niby jestem mu potrzebna. Wiemy? – zapytałam, widząc, że
zagryza wargi, jakby nie do końca się zgadzała.
– Na pewno nie jest to nic
przyjemnego. Smoki z natury mają wysoki poziom energii, a do tego zazwyczaj są
złośliwe i nienawidzą ludzi. Nie wiem, do czego potrzeba mu jeszcze więcej
mocy, niż ma normalnie i wolałabym się nie dowiedzieć.
– A teraz wróćmy do
poprzedniego tematu – uśmiechnęłam się obłędnie. Ktoś mi uwierzył, że dam jej
spokój? – Po jaką cholerę rzucałaś mi się na ratunek?
Aż się skręciła odwracając
wzrok.
– Bo cię lubię, dobrze? –
wyrzuciła w końcu z siebie, spoglądając na mnie z urazą.
– Serio? A ty mnie znasz w
ogóle?
Tak, wiem, zdzira ze mnie.
Ale ryzykowała moim życiem tylko po to, żeby zaspokoić swoją ciekawość, mogę ją
trochę potorturować i czuję się usprawiedliwiona.
Spojrzała na mnie zaskoczona
i jakaś taka zrozpaczona.
– Myślałam, że coś o tobie
wiem – wymamrotała, znów wyłamując sobie palce. Ach, i tak oto kończy się
krótka historia zauroczeń. Obiekt westchnień rzadko okazuje się taki, jakim go
sobie wyobrażaliśmy. Zwłaszcza, jeśli wzdychanie odbywało się z daleka a z
obiektem nie zamieniło się ani słowa.
– Dobra, nieważne. A czemu
paskud nie wyciągnął mnie po prostu za chachły z wody?
– Bo smok prędzej zje własny
ogon w potrawce niż wejdzie do wody. A już zwłaszcza do rzeki.
Co, że niby mają uraz po
Smoku Wawelskim? Spojrzałam na nią z powątpiewaniem, na co zareagowała
wzruszeniem ramion.
– Czyli jednak nie zależało
mu wystarczająco, żeby się przemóc.
– Tu nie chodzi o jakiś uraz
albo fobię. Smoki ziejące ogniem mają dość logiczny powód, żeby starać się
trzymać od płynącej wody z daleka, zwłaszcza że większość nawet nie umie
pływać. A jeśli w tej szczególnej wodzie jest rusałka, która nie będzie miała
problemu z utopieniem istoty i tak już znajdującej się poza swoim terytorium…
– Huh. A propos topienia… –
Przypomniałam sobie o intrygującej sprawie nagłego posiadania przeze mnie
skrzeli.
– Przepraszam – spąsowiała
niczym piwonia. – ale naprawdę nie chciałam, żebyś się utopiła, a przy okazji…
– urwała, robiąc się jeszcze bardziej czerwona. Oj, się wyrwało…
Nagle przyszło mi do głowy,
że tak na dobrą sprawę, to jeszcze dwa miesiące temu też bym się zachowywała
jak ona. Teraz byłam zbyt zmęczona ciągłymi koszmarami, trzecim już zamachem na
moją skromną osobę i wiecznym odkrywaniem, że nic nie wiem, co mnie z kolei
głównie irytowało. Powoli osiągałam poziom zen, a mój nihilizm objął również
moje problemy z samooceną i przestałam się przejmować, jak mnie widzą inni. A
przynajmniej przejmowałam się tym mniej.
– Wiesz, wolałabym, jakby
nasz pierwszy pocałunek nie miał miejsca kiedy umieram ze strachu i myślę, że
strona całująca chce mnie utrupić… i ta woda też jakoś średnio romantyczna
była. Swoją drogą, będę tak miała na stałe, czy mi przejdzie?
Pokręciła tylko głową, chyba
nadal trawiąc moje wyznanie. Czyli że mam bonusik w postaci nietopliwości. Przy
czym muszę pamiętać, że przed hipotermią mnie to nie uchroni. Ale i tak miło
wiedzieć.
Rupia, nadal czerwona na
twarzy dopiła herbatę i zaczęła przebąkiwać coś, że ona już musi iść. A idź,
dziecko, krzyż na drogę.
Ja miałam sporo do
przemyślenia.
Laura przywitała mnie w
drzwiach radosna i z butelką piwa w dłoni. Na wstępie mnie wytuliła, jakbyśmy
się rok nie widziały, a nie niecałe dwa tygodnie. Biorąc pod uwagę fakt, że
miała na sobie bluzkę z długim rękawem i nic więcej na górnej połowie ciała
(nic. Absolutnie. Mogę to stwierdzić, bo wylądowałam z nosem idealnie w
przedziałku między jej piersiami. A że nos miałam lodowaty, co nieco zaczęło
jej natychmiast sterczeć), przeżyłam radośnie tę powtórkę z rozrywki.
Z kuchni wyłonił się Dawid,
przewrócił oczami na widok tych czułości i kazał nam zamknąć drzwi, bo on nie
chce rachunków płacić za to wietrzenie. Skwapliwie spełniłyśmy jego prośbę.
Dawid ubrany był w garnitur,
wyraźnie skrojony na miarę a nie jakieś coś zanabyte w sklepie. Wywnioskowałam
z tego, że nie będzie się z nami kokosił na kanapie, a raczej ma zamiar opuścić
nasze zacne towarzystwo i Sylwestra świętować w gronie znajomych z pracy. Może
to i lepiej? Z samą Laurą miałam większe szanse żeby się przemóc i jej
opowiedzieć, czego dowiedziałam się od nowo poznanej wodnicy. Chociaż i tak
prawdopodobieństwo, że się w sobie zbiorę, było znikome.
Zdjęłam płaszcz i jakoś
oboje się zatrzymali, osłupiały wzrok wbijając w miejsce pod moimi obojczykami.
No moi drodzy, może by tak subtelniej?
Wzruszyłam ramionami.
– Dobry biustonosz potrafi
zdziałać cuda – uświadomiłam im i zabrałam się za rozsznurowywanie butów.
Biustonosz swoją drogą, ale na tę wizytę wybrałam golf, który jakimś cudem
sprawiał, że wyglądałam, jakbym miała biust. W rzeczywistości byłam dość
plaskata i musiałam sobie poprawiać samoocenę faktem, że jeden stanik miałam z
miseczką C. Tylko i wyłącznie dlatego, że obwód miał masakrycznie mały (i
odpowiedni dla mnie, ale sześćdziesiątki piątki, że o sześćdziesiątkach nie
wspomnę, są trudno dostępne).
Dawid odchrząknął,
zakłopotany, Laura natomiast wyszczerzyła się radośnie i zaciągnęła mnie do
kuchni, gdzie wzięta zostałam przez oboje w krzyżowy ogień pytań. Grzecznie
zdałam sprawozdanie z wydarzeń nad rzeką, słowem nie zająknęłam się o Rupii i dowiedziałam
się, że nic nie znaleźli. Podczas wczorajszej sesji poszukiwawczej nie
odkopałam niczego, co mogłoby mi podsunąć pomysł o smoku, więc trzymałam na
razie język za zębami. Pojutrze z powrotem do pracy, może wśród literatury
fachowej znajdę coś więcej, niż wpadło mi w łapy podczas czesania internetu.
W końcu czynnik męski nas
opuścił, pomarudziwszy wcześniej, że on nie chce, że znajomi z pracy są nudni i
w ogóle, ale na nasze gorące zapewnienia, że jak się pozbędzie garniaka to
przygarniemy go na kanapę nagle stwierdził, że on już musi iść i szczęśliwego
nowego roku i takie tam. Po czym trzasnął drzwiami jakby go goniło stado harpii
a nie jego rodzona siostra ze znajomą zapraszały do wspólnego urżnięcia się
tanim winem. Nienormalny jakiś.
– Boi się, że go stłamsimy
naszą kobiecością – uśmiechnęła się złośliwie Laura.
– No w moim przypadku to
raczej trudno mówić o kobiecości – zwierzyłam się smętnie i osunęłam się ciężko
na kanapę.
– Weź daj spokój, bo ci
zrobię makeovera i dopiero będziesz płakać – zagroziła Laura. Groźba skutecznie
zamknęła mi paszczę.
Jako jednostka słabo
zalkoholizowana z wyboru i przekonania przygarnęłam w swoje ramiona butelkę
wina różowego półwytrawnego, pogardziwszy piwem proponowanym przez Laurę. Nie
lubię alkoholu, no co ja poradzę? Nie będę cierpiała z powodu wykrzywiającego
mi mordę smaku tylko po to, żeby zyskać akceptację w grupie. Jak ktoś uważa, że
moje niepicie jest jakąś ujmą na honorze, to najwyraźniej nie dorósł jeszcze,
żeby ze mną obcować. Howgh, rzekło moje ego, ostatnimi czasy plasujące się w
okolicach już nie Rowu Mariańskiego a raczej Żuław Wiślanych. Postęp!
Z przyjemnym szumem w głowie
obejrzałyśmy sobie Avengersów, coś, co w założeniu miało być kinem ambitnym i w
związku z tym nie pamiętałyśmy potem nawet tytułu, i dwa odcinki Supernaturala,
następnie oblałyśmy nadejście nowego roku tradycyjnym Igristoje i wróciłyśmy
przed telewizor, aby oddać się podziwianiu wycyzelowanych mięśni Chrisa Evansa
w jakiejś durnej komedii romantycznej. Serio, jedynym chyba dobrym elementem
tego filmu był wyżej wspomniany.
– Bogowie, i ona nawet po
tym całym cyrku nie doszła, że pies trącał, co Cosmo napisało, niech żyje po
swojemu?! – zirytowałam się krańcowo i rzuciłam popcornem w ekran. Niewiele to
dało, bo szumek w głowie nabrał cech chronicznych i przypominał raczej sztorm
na morzu. Zresztą, sama się trochę czułam, jakbym była na morzu podczas
sztormu.
– Weź daj spokój –
wymamrotała Laura w szyjkę butelki. Porzuciłyśmy kieliszki w momencie, kiedy
stało się jasne, że łatwiej z nich wychlupać zawartość niż z butelki, która ponadto
szyjkę ma wąską i lepiej mieszczącą się w ustach.
– A w ogóle to ja wiem, co
to było to coś, co mnie zaatakowało nad rzeką – wyrzuciłam z siebie na jednym
wdechu i zacisnęłam powieki w oczekiwaniu wybuchu.
Wybuch nie nadszedł.
Odczekałam jeszcze moment i otworzyłam najpierw jedno, potem drugie oko. Laura
wpatrywała się we mnie wzrokiem jelenia, który nagle ciemną nocką znalazł się
na drodze naprzeciwko samochodu na długich światłach. Normalnie jakbym widziała
siostrę bliźniaczkę Rupii.
– Bo ta wodnica, co mnie
wtedy uratowała? – Laura skinęła głową na znak, że pamięta jak wspominałam o
wodnicy. – No, to ona wczoraj wpadła na herbatę.
– Że co? Jakim cudem w ogóle
cię znalazła?!
– Takim, że musiałam się
przetelepać przez most na piechotę, bo wypadek jakiś był. No i ona tam czekała…
– Szczerze? Jak teraz się nad tym zastanawiam, to rzeczywiście dziwne, że w
ogóle wiedziała, że szukać należy we Wrocławiu i na dodatek akurat na
Trzebnickim. Niech ona mi się lepiej nie pcha w najbliższym czasie w oczy, bo
zabiję pytaniami.
Szlag. Czemu te cholery nie
mogą choć raz powiedzieć wszystkiego?!
– Dobra. Powiedzmy, że na
razie odpuszczę ci kazanie o wpuszczaniu do domu nieznajomych istot
nadprzyrodzonych – oświadczyła wielkodusznie Laura. – Czego się dowiedziałaś?
– Że wodnica ma na imię
Rupia i jej się podobam? – zaofiarowałam, uśmiechając się niepewnie.
Zmierzyła mnie ponurym
wzrokiem. Chyba właśnie wynalazłam niezawodny sposób na otrzeźwianie zawianych
wilkołaczyc – przyznać się, że popełniło się idiotyzm rozmiarów
gargantuicznych.
– I że ten żmijowaty, który
mnie napadł to smok – puściłam bombę, niech ma, nie będę się droczyć z
wilkołakiem, który właśnie ostrzegawczo pokazuje zęby. A oboje z Dawidem jak
się wkurzą zgryz mają zadziwiająco… fascynujący. Człowiek nie może oderwać
wzroku, jak zahipnotyzowany królik.
– Że co?
– No wiesz, taka wielka
jaszczurka ziejąca ogniem? – podsunęłam jej, gestykulując szeroko, próbując
przekazać moment ziania ogniem.
– Ale mówiłaś, że to był
chłopak! – Laura wyglądała jakby była na skraju załamania nerwowego. Chyba źle
na nią działam.
– No bo się okazuje, że
smoki mogą zmieniać postać. I dlatego większość ludzi sądzi, że ich nie ma. Bo
odkąd ukrycie się jako przerośnięta jaszczurka stało się wręcz niemożliwe,
smoki przestały przybierać swoją prawdziwą postać – uśmiechnęłam się radośnie.
Laura na takie dictum
westchnęła ciężko i potarła skronie, pochylając się przodu. Chyba właśnie
dotarłam do końca jej cierpliwości.
– Czemu dopiero teraz mi
mówisz?
– Bo mam problemy z
proszeniem o pomoc, a poza tym nie chciałam tak na wstępie psuć nam wszystkim
nastroju. A tak sobie poplotkowałyśmy, zacieśniłyśmy więzi koleżeńskie,
napiłyśmy się i ogólnie miałyśmy dobry nastrój. A teraz nadeszła pora na
poważniejsze tematy – wyłuszczyłam jej naprędce skleconą teorię.
Popatrzyła na mnie ponuro.
Chyba nie do końca uwierzyła, ale nie skomentowała.
– A powiedziała ci, czego od
ciebie mógł chcieć smok? – zapytała podejrzliwie.
– Bo ja wiem? Mojego dziewictwa?
Smoki ponoć mają na tym punkcie niezdrową fiksację – wyjaśniłam, drapiąc się po
głowie.
Przewróciła oczami.
– Niezdrową głównie dla
zainteresowanych dziewic – burknęła, czegoś niezadowolona.
Bogowie, zaufać jej czy nie?
Dajcie jakiś znak! Tylko taki jednoznaczny, jeśli można. Dobra, może doszło
tutaj do obustronnego ratowania sobie tyłków i tak dalej, polubiłyśmy się, mamy
o czym rozmawiać i sprawia wrażenie, że się o mnie martwi… Ale czy ja wiem, czy
mogę jej powiedzieć, czego się dowiedziałam od Rupii?
A ciul z tym, wodnicę znam
krócej i mnie wkurza niemożebnie. To pewnie fakt, że ma podobny do mojego charakter, a swojego usposobienia nigdy nie lubiłam. I nadal nie widzę Laury jak odprawia w
piwnicy jakieś straszliwe satanistyczne obrzędy mające na celu zniszczenie
Ziemi. Może dlatego, że ich piwnica była maleńka i zastawiona po sufit gratami tak ciasno, że pentagram by się tam żadną miarą nie zmieścił...
– Dobra, niech ci będzie –
zdecydowałam. – Rupia twierdzi, że to dlatego, że nie do końca jestem pusta.
– Czyli? – Spojrzała na mnie
podejrzliwie.
– Czyli że jestem naczyniem
– oświadczyłam lakonicznie.
Zamrugała wyraziście. Ha,
czyżby nie wiedziała o co chodzi?
– Czyli że może i jestem
pusta, ale można mnie… napełnić. To by zresztą tłumaczyło, czemu drude mnie
opętała w trybie ekspresowym, widocznie miałam jakąś rezerwę, którą
wykorzystała, nie zostawiając nic.
– Ale to niemożliwe! Nie
istnieje żaden sposób, żeby kogoś pozbawić mocy, nie zabijając go przy tym! A próby
napełnienia mocą osoby pustej też na zdrowie nikomu nie wychodzą!
– No i właśnie chyba o to
chodzi. Musiałam mieć wcześniej moc wziętą skądś, przynajmniej tak myślę, nie
wiem, może gdzieś mi się po drodze trafiła styczność z jakimś artefaktem albo
coś w ten deseń. – O moim nagłym olśnieniu, że Rupia przecież na mnie
eksperymentowała wybitnie przed zajściem w Narodowym jakoś zdołałam się nie
wygadać. – Głównie idzie o to, że możesz nawkładać w kogoś takiego jak ja mocy
ile wlezie, z jakiegokolwiek źródła, a ja to przeżyję. Lepiej, przerobię
energię na obojętną i będzie jej mógł użyć każdy.
– Nie podoba mi się to –
stwierdziła, prostując się.
– A myślisz, że mnie się
podoba perspektywa zostania czyjąś mobilną bateryjką? – obruszyłam się.
Spojrzała na mnie
zaskoczona.
– Przepraszam. Po prostu…
Już i tak jesteś wyjątkowa i to ci może sprowadzać na głowę problemy. Jeśli ta
wodnica miała rację, to masz przerąbane jeszcze bardziej.
No mów mi jeszcze,
pocieszaj, lej miód na uszy moje. Zapatrzyłam się ponuro w ekran telewizora, na
którym migało menu filmu.
– Dobra, skoro można
powiedzieć, że mniej więcej wiemy, o co się rozchodzi, należy wymyślić, co z
tym fantem zrobić.
– Po pierwsze, musimy
sprawdzić, czy mówiła prawdę – zadecydowała głosem nieznoszącym sprzeciwu
Laura.
– O smoku czy o mnie? –
zainteresowałam się z miną niewinną jak u aniołka.
– O obu – uświadomiła mnie,
kręcąc z politowaniem głową.
– No na razie nie bardzo mam
jak, o smoki zapytałam już wszechmocnego internetu, ale nie dowiedziałam się
więcej, niż wiem do tej pory, czyli nic ciekawego. Zresztą większość źródeł
twierdzi, że smoki nie istnieją, więc mam problemy z uwierzeniem czemukolwiek,
co w nich znajdę. O naczyniach i innych takich nie znalazłam nic przy szukaniu
informacji o pustych, więc też chyba mamy przekichane. Jak wrócę do pracy to
się rozejrzę porządniej, możliwe, że coś mi umknęło, bo nie uznałam tego za
interesujące. O smokach też coś na pewno w Michałowych zbiorach będzie…
Pokiwała głową.
– I na razie to by było na
tyle – westchnęłam ciężko. – Dopóki nie mam dostępu do informacji, niewiele
możemy chyba wymyślić.
– Masz zamiar powiedzieć
Michałowi?
– Niekoniecznie –
wymamrotałam, unikając jej wzroku. – Znaczy, wolałabym nie, ale jak tu ukryć
coś przed telepatą?
Podrapała się po brodzie, a
na jej twarz wypełzł wyraz głębokiego zamyślenia.
– Gdzieś chyba miałam
instrukcję jak złożyć amulet chroniący przed czytaniem myśli…
Wyprostowałam się
zainteresowana. To by mnie urządzało, bo nawet bez tego całego bałaganu średnio
podobała mi się świadomość, że ktoś mi może grzebać w myślach. Nawet jeśli ten
ktoś twierdzi, że on nie może nad tym zapanować.
– Poszukam jak wytrzeźwieję
– obiecała Laura. – Nam to nie sprawia problemu, bo jesteśmy nieczytalni dla
empatów, więc nie trzymam tego na wierzchu…
– Spoko, byleby to było
przed pierwszym dniem w pracy. Michał twierdzi, że strasznie głośno myślę… Nie
wiem, może się zainteresuję, czy nie wie czegoś o smokach, ale o tym, kim
prawdopodobnie jestem raczej mu na razie mówić nie będę.
– Krzysiek?
– Tym bardziej. Średnio mi
się uśmiecha tłumaczenie łowcy, że w nieodpowiednich rękach mogę być
niebezpiecznym narzędziem. Swoją drogą, nie ma to jak traktować siebie samą
przedmiotowo. – Nalałam sobie do kieliszka resztkę wina i zastanowiłam się, czy
ja w ogóle chcę to dopijać. – Ale Dawidowi możesz powiedzieć. Jakoś was akurat
nie podejrzewam o profilaktyczne utrupienie mnie.
– Łaskawco – mruknęła i
uśmiechnęła się krzywo. Po czym ziewnęła rozdzierająco, wywołując u mnie odruch
powtórzenia jej gestu. – Dobra, wystarczy na razie tego dołowania. Chodź.
Rozłożyła zapraszająco
ramiona. Z zaproszenia skorzystałam skwapliwie i po chwili zasnęłam w jej
ciepłych ramionach.
I tak, słodko wtulone w
siebie, znalazł nas Dawid, wracając o piątej rano na lekkim rauszu. Na widok
nas w namiętnych (jego zdaniem) objęciach, wytrzeźwiał od razu i zapewnił nam
szybką i skuteczną pobudkę. Szkoda tylko, że po dwóch godzinach snu.
– Weźcie się chociaż
zabierzcie do twojego pokoju!
– Ale oso ci chozi? –
zainteresowała się Laura gdzieś z okolic mojego obojczyka.
– O co mi chodzi? Mnie nie
interesuje, z kim ty się lubisz potulić, ale może byś się z tym tak nie
obnosiła! – perorował Dawid zza drzwi lodówki. Czyżby stres i irytację zajadał,
zamiast, po ludzku, zapijać?
– Toż my się z niczym nie
obnosimy, na litość boską! – obruszyła się Laura i w końcu podniosła się z
kanapy. A raczej ze mnie, bo gdzieś w trakcie tych marnych dwóch godzin snu
przemigrowała do wciskania mnie w poduszki własnym ciałem. Nie, żebym miała coś
naprzeciwko, oddychać mogłam. – Homofob!
Dawid aż się zakrztusił
samym powietrzem.
– Ja?! Ja tylko nie chcę
któregoś pięknego razu wrócić uterany z pracy do domu i zastać moją siostrę in
flagranti z… – urwał i znikł znowu w kuchni.
Ke? Spojrzałam pytająco na
Laurę, ale uśmiechnęła się tylko krzywo i wzruszyła ramionami. Że nie wie, o co
bratu chodzi nie sądziłam, więc raczej nie chciała powiedzieć. Świnia! To ja
się tutaj zwierzam z mojej tożsamości, a ona mi nawet nie powie, o co jej
braciszkowi chodzi?
Foch.
– Weź się uspokój, przecież
nic nie zrobiłyśmy – wymamrotałam poprzez szerokie ziewnięcie, wchodząc za nim
do kuchni. – Ot, trochę czułości między znajomymi, co w tym takiego złego?
Wyburczał coś chyba niecenzuralnego
i zajął się modłami nad ekspresem do kawy.
– Macie w tym mieszkaniu
choć śladowe ilości herbaty? – zapytałam, trzaskając szafkami. Kac o dziwo mnie
nie dopadł, może jeszcze się nie obudził. Korzystałam póki mogłam, na razie
byłam tylko cholernie śpiąca.
Dawid zmaterializował się za
mną i sięgnął zza moich pleców do szafki wiszącej nad zlewem, przyciskając mnie
delikatnie do blatu. Z górnej półki zdjął niewielką metalową puszkę.
– Zielona może być? –
zainteresował się, podając mi puszkę.
– Aha – trochę zabrakło mi
powietrza. Uwzięli się, czy jak?
Przy kawie, herbacie i kanapkach
zrobionych naprędce ze wszystkiego, co znaleźliśmy w wilkołaczej lodówce, Laura
opowiedziała Dawidowi to, co pominęłam wczoraj w zapewnieniach, że nic więcej
ponad to, co wysłałam w mejlu, nie wiem. Dawid oczywiście najpierw się wkurzył
i wręcz obraził, ale szybko mu przeszło.
– Ja bym zadzwonił do
Krzyśka, może on wie, jak się chociaż obronić przed smokiem? – zaproponował niechętnie po
dłuższej chwili milczenia.
– Czy ja wiem? – zwątpiłam.
– Na razie trzyma się z daleka, nie widziałam go ani razu od tamtego wypadku z goblinem. Jak
niczego nie znajdę u Michała, to wtedy pomyślimy czy prosić o pomoc Krzysia.
– Tak czy inaczej, nie mam
zamiaru zostawiać cię samej – oznajmiła Laura.
– Że niby co?
– To co słyszałaś. Nie
wiemy, czy nadal chce cię dorwać, ale sądząc po tym, że ta rusałka cię znalazła
i powiedziała, o co chodzi, raczej nie powinniśmy się spodziewać, że odpuści.
Nie mam zamiaru ryzykować, że dorwie cię jak będziesz wracać sama z pracy do
domu albo co.
Westchnęłam ciężko.
– Też bym wolała tego
uniknąć. Czyli co, znowu będę u was nocować?
– Na to wygląda –
uśmiechnęła się radośnie Laura. Dawid natomiast skrzywił się, jakby do kawy
wsypał cztery łyżeczki soli zamiast cukru.
No i co ja ci zrobiłam, do
jasnej cholery?!