– Szukasz czegoś konkretnego? – rozległo się znienacka za moimi plecami. Opasłe tomiszcze, którym balansowałam na kolanie, wertując rozdział o stworzeniach gadowatych, wyleciało mi z dłoni i z hukiem zleciało na podłogę. Szczęśliwe, okładką do dołu. By było, jakby się, nie dajcie bogowie, kartki pogniotły albo co.
Krzysiek stał w drzwiach na zaplecze oparty ramieniem o framugę i przyglądał mi się z zawadiackim uśmieszkiem na ustach.
Przewróciłam oczami.
– Tak patrzę, co mi grozi śmiercią przez przygniecenie.
Pierwszy tydzień nowego roku obfitował w sukcesy zawodowe – skończyłam katalogowanie zbiorów znajdujących się na zapleczu, zinwentaryzowałam z rozpędu to, co było wystawione w sklepie i nawet zaliczyłam jeden dzień na kasie. Niestety, następnego dnia przyszła straszliwa dostawa nowych książek i znów wylądowałam na zapleczu. Nie, żeby mi to przeszkadzało, przynajmniej miałam pretekst, żeby poszukiwać czegoś więcej o smokach.
Dużo tego niestety nie było.
Tom, który akurat przeglądałam wyglądał obiecująco, nawet jeśli był napisany gotykiem po staronordycku. Ze słownikiem w komputerze, przeglądając ryciny i szukając słów kluczowych, byłam w stanie nawet nieźle się zorientować, czy coś może tu być i czy szukać dokładniej. Żeby mi jeszcze upierdliwi łowcy nie wchodzili w paradę, to byłabym zupełnie szczęśliwa.
Krzyś rozejrzał się po zapleczu wyglądającym już mniej jak mieszkanie szalonego bibliofila, w którym wybuchł granat, a bardziej jak zaplecze antykwariatu. Szczęśliwie miałam na tyle rozumu, żeby nie zostawiać na wierzchu książek, które mnie interesowały, więc poza tym jednym tomiskiem które wskazywałoby na temat moich poszukiwań, reszta literatury, w której, miałam choć cień nadziei znaleźć choć wzmiankę o smokach, spokojnie leżała na swoich miejscach na półkach.
Pozbierałam nieszczęsną ofiarę mojego zaskoczenia z podłogi i dyskretnie wetknęłam luźny papier w okolice interesujących mnie stron. Szlag może człowieka trafić przez ten cholerny brak czegokolwiek na kształt indeksu, że o spisie treści nie wspomnę, w starych książkach. Westchnęłam ciężko i, upewniwszy się, że go skatalogowałam, wpakowałam tom na jego miejsce. Sięgnęłam po następną z nowości (nowość na oko miała coś koło trzystu lat, ale to szczegół) i już miałam się zabierać za wprowadzanie jej do katalogu, kiedy zorientowała się, że Krzyś czegoś milczy. Ale dalej stał w progu i wpatrywał się we mnie jak sroka w gnat.
– Chciałeś coś konkretnego? – zainteresowałam się, popatrując na niego znad ekranu komputera. Znowu idiotycznie mrużyłam oczy i marszczyłam nos, czy ja się nie mogę przyzwyczaić, że nic na tym nosie nie mam, ale to nie znaczy, żem ślepa?
Wzruszył ramionami i chyba uznał moje pytanie za zaproszenie, bo władował się do pokoju i przyciągnął sobie zdezelowane krzesełko, które zaplątało się pod ścianę. Usiadł na nim okrakiem, przodem do oparcia, i uśmiechnął się zawadiacko. Znowu. W co ty grasz, misiaczku?
– Przeprowadziłaś się do wilkołaków?
O to ci chodzi?
– Moi współlokatorzy się kłócą, nie mam zamiaru mieszkać w toksycznych warunkach, więc przeczekuję ich ciche dni u Laury i Dawida – zełgałam w przypływie natchnienia. No proszę, jak ładnie! Moje ego wygięło grzbiet i z zadowolonym mruczeniem nadstawiło się do głaskania.
– I co, śpisz na kanapie? Od tygodnia? – zapytał z obłudnym zaskoczeniem.
– A gdzie tam, Laura ma duże łóżko. Bardzo wygodne – odparowałam bezczelnie.
Oj, się zmieszał, bidulek… Odchrząknął speszony i popatrzył na mnie jakoś tak rozpaczliwie. No co?
– Czyli nie chodzi o te ataki? – zapytał w końcu.
Ke? Przekrzywiłam głowę na lewe ramię.
– Nie słyszałaś? Coś rozszarpało w twojej okolicy jakąś stworzę. Małą, szczupłą blondynkę…
…
Je cię pierdolę, kurważ twojaż, powiedziałam w myślach, po czym, również w myślach, zaklęłam szpetnie.
Cholera jasna. Mam przejebane.
Lekko zakręciło mi się w głowie, serce podeszło mi do gardła, skąd natychmiast spadło w okolice kolan i zaczęło walić jak młotem.
– Nie słyszałam – powiedziałam ostrożnie. No tego mi jeszcze na dokładkę do koszmarów brakowało.
– Myślałem, że cię do siebie ściągnęli, żeby mieć cię na oku – wyjaśnił.
Żebyś ty wiedział…
– I co w związku z tym? – Popatrzyłam na niego podejrzliwie. Co ci do tego, czemu u nich pomieszkuję? Jesteśmy wszyscy troje dorośli i w pełni sił umysłowych (no, powiedzmy), mamy prawo nocować u kogo chcemy.
– Nic, tak tylko myślałem… Wiesz, jeśli stwierdzisz, że nie odpowiada ci atmosfera, albo co, to ja mam pokój gościnny.
Zatkało mnie. Zagapiłam się na niego osłupiała i przez czas jakiś tylko na niego mrugałam, dumając, co też mu powiedzieć. Gość oszalał, czy jak?
– Wilkołaki potrafią być uciążliwe na dłuższą metę, a co dopiero raz w miesiącu – pośpieszył z wyjaśnieniami łowca. Widać musiałam wyglądać szczególnie durnowato. – Jeślibyś miała ich dość, to wiesz, u mnie jest pewnie tak samo bezpiecznie jak u nich, a i gryzienie ci nie grozi.
Po czym uśmiechnął się rozbrajająco. No ja nie wiem, pomyślałam cokolwiek ogłupiała, czy ja bym miała coś przeciwko gryzieniu… Otrząsnęłam się i mentalnie sprowadziłam libido do poziomu gruntu, bo mi się coś zaczęło wybitnie wpychać na siedzenie kierowcy.
– Ta, a Laura to już w ogóle, upierdliwa jest nawet dwa razy w miesiącu – wyzłośliwiłam się, chociaż nie byłam w stanie wykrzesać z siebie choć odrobiny przekonania do tej złośliwości. Krzyś tylko uniósł brew i powstrzymał się od komentarza. – Dzięki za ofertę, ale chwilowo jest mi dobrze tam, gdzie jestem.
– Jakby co daj znać. – Posłał mi jeszcze zawadiacki i dziwnie ciepły uśmiech i tyle go widziałam.
Rozejrzałam się po zapleczu, nie wiedząc już zupełnie co myśleć.
– Świat się kończy – westchnęłam i sięgnęłam po kolejny tom do zindeksowania. Z tego wszystkiego poszukiwania informacji o smokach zupełnie wyleciały mi z głowy i dopiero w tramwaju, siedząc Laurze na kolanach, żeby oszczędzać miejsce, przypomniałam sobie o tej nieszczęsnej zakładce. Oby tylko Michał jutro nie postanowił sprzedać akurat tej książki przed moją zmianą…
Michał nadal popatrywał na mnie z urazą za ten amulet blokujący natrętnych gwałcicieli mojego prawa do moich myśli, co tylko utwierdzało mnie w przekonaniu, że nawet jeśli się pozbędę problemu smoka w ludzkiej postaci na karku, amuletu ukrytego w medalionie drude się nie pozbędę. I niby mi to było obojętne, podąsa się i w końcu mu przejdzie, ale z drugiej strony irytował mnie fakt, że walkę o prywatność we własnej głowie odbierał jako afront. I może bym mu nawet strzeliła pogadankę, ale od jego kontrargumentów, że tak było zawsze i on nad tym nie panuje, robiło mi się niedobrze. Ta, jasne, nie panuje. Jakby się postarał, trochę poćwiczył, to by pewno zapanował. Ale po co?
Dumałam ponuro nad oślim uporem jednostek uprzywilejowanych, niekoniecznie przytomnym spojrzeniem wodząc po kserówkach z kilku tomów dotyczących istot nadprzyrodzonych. Siedziałam akurat w tramwaju do domu po nową zmianę ubrań i żeby dać znać współlokatorom, że jeszcze żyję i mają nie szukać nowej osoby do mojego pokoju. Ja tu wrócę i takie tam. Ustaliliśmy z wilkołakami, że cały czas mnie pilnować nie będą, bo ktoś by w końcu zwariował. Wahałam się między mną a Dawidem, ale efekty byłyby podobnie nieprzyjemne. Stwierdziliśmy, że raczej mnie nic atakować nie będzie w środku dnia, kiedy wokół są tłumy ludzi. Albo przynajmniej jestem obserwowana przez całe tłumy emerytek popatrujących na podwórko w ramach zajmowania sobie czasu. Poza tym, w medalionie poza amuletem na nadgorliwych empatów wylądowało też niewielkie zaklęcie, które teoretycznie miało mnie przynajmniej ostrzec przed niebezpieczeństwem.
Rozmyślając, czy w wilkołaczej lodówce znajdę jeszcze jajka, wtelepałam się do mieszkania i odbyłam tradycyjną gadkę ze współlokatorką, wkręciłam jej kit jakiś, że koleżanka ma problemy i wolę jej nie zostawiać samej, więc w razie czego, to mają mój numer telefonu i tak dalej, ale teoretycznie nadal z nimi mieszkam, takie tam.
I nawet zdążyłam akurat na siódemkę z powrotem do miasta! Szczęście moje dzisiaj coś wyrabiało normę… Usadowiłam się na końcu tramwaju i na powrót zatopiłam w kserówach, tym razem już bardziej świadomie.
Niestety, nawet jeśli coś już traktowało o smokach, to i tak w większości przypadków ograniczało się to do gdybania i anegdotyki stosowanej. A było tego zadziwiająco niewiele, nawet sami zainteresowani, czyli magowie, wiedźmy i różniste istoty nadprzyrodzone zaangażowane w rozwój ichniej nauki zazwyczaj powtarzali, że o ile w ogóle smoki istniały naprawdę, to było to dawno temu i nieprawda, nic do okolic wieku piętnastego na terenach Europy nie dożyło. Ogólny obraz tych stworzeń wyłaniał mi się z lektury raczej mglisty i nawet nie miałam specjalnie możliwości zweryfikowania, co jest prawdą a co domysłem autora tekstu.
Westchnęłam ciężko. Szczerze powiedziawszy, kończyły mi się pomysły, gdzie jeszcze szukać. Wyglądało na to, że nawet nie miałam szans poszukać Rupii i spróbować coś z niej wycisnąć. Wodnica zniknęła po naszym spotkaniu jak, nie przymierzając, kamień w wodę. Leczyła złamane serce, czy co? Miejscowych wiedźm nie miałam zamiaru o nic pytać jeszcze bardziej niż Michała. Albo Krzyśka.
Chociaż…
– Wykluczone – zatchnął się Dawid. Założył ramiona na piersi i przybrał marsowy wyraz twarzy.
– Ej, weź wyluzuj może, co? – Uniosłam w pojednawczym geście ręce. – Tak tylko mówię, że potrzebujemy czegokolwiek, a aktualnie Krzysiek wydaje się być naszą jedyną opcją.
– Kotek, zrozum, to jest łowca.
– A ja jestem zwykłym człowiekiem, przypominam – uświadomiłam go ozięble.
– Dawid ma rację – do rozmowy włączyła się dotąd milcząca Laura. – Nie wiemy, co mu do łba strzeli, nie wiemy też, czy wie coś o smokach.
Pokręciłam głową nad losem moim człowieczym. Dobra, ja rozumiem, że mu nie ufają z zasady i doświadczenia, ale nie ma podstaw żeby sądzić, że chciałby mi zrobić krzywdę. Cywilowi przecież między oczy strzelał nie będzie, zwłaszcza takiemu wagi piórkowej. W ostateczności zgarnie z gazu pieprzowego po oczach i tyle mnie widział.
– A kto mówi, że ja mam zamiar go o to pytać? Jakby mi o przekaz ustny chodziło, to bym do niego zadzwoniła. Jako łowca powinien mieć przynajmniej podstawowy zbiór książek o wszystkim, co mu może wyskoczyć zza węgła. I to zbiór w jakimś stopniu zweryfikowany.
– Czyli co? Planujesz go ogłuszyć swoim seksapilem a później przejść się po jego bibliotece? – wyzłośliwił się Dawid.
Popatrzyłam na niego z politowaniem.
– Mój seksapil, poza ogólnym nieistnieniem, raczej niewiele by mi tu pomógł. Bidulkowi się wkręciło, że kręcę z Laurą – uświadomiłam go i profilaktycznie zapchałam się naleśnikiem.
Przeczekałam wybuchową reakcję obojga i późniejszy radosny zakwik Laury i głębokie niezrozumienie Dawida. Ze spokojem godnym mistrza zen skonsumowałam kolejnego naleśnika, dając im czas na ogarnięcie się.
– Dobra. I jak masz zamiar po pierwsze dostać się do jego domu, po drugie dostać się do jego biblioteki? – zainteresowała się w końcu Laura.
– Nie wiem. Jeszcze – dodałam pospiesznie, widząc, że Dawid już się zbiera do kontrataku. – Na razie stwierdziłam, że lepiej wam powiedzieć, żebyście później nie byli zaskoczeni.
Nie miałam pojęcia, że zostałam powołana do wazeliniarstwa, ale najwyraźniej tak było. Ostatecznie udobruchani moją chwytającą za serce troską o ich ciśnienie nawet przyłączyli się do próby wymyślenia powodów, dla których nagle mogłam zmienić zdanie i jednak zapałać chęcią odwiedzenia Krzysiowego lokum.
Niestety, nic nie wymyśliliśmy.
– A ja coś chyba znalazłam – wymamrotałam niewyraźnie w szalik Laury. Stałyśmy na przystanku i usiłowałyśmy nie zamarznąć, grzejąc się nawzajem na tak zwanego pingwinka i dostarczając rozrywki towarzyszom niedoli oczekiwania na tramwaj. Nie wiem, czy dwie dziewoje, jedna sięgająca drugiej do ramienia, okutane w kilka warstw dzianiny i płaszczy, przytulone do siebie i od czasu do czasu podskakujące dziwnie są aż tak pociesznym widokiem. Ale wyraźnie reszta populacji na przystanku czerpała z naszego durnego zachowania radość, więc niech mają. W taką pogodę każdemu potrzeba choć odrobinę powodów do uśmiechu.
– Aha? – zainteresowała się, rozcierając energicznie moje ramiona.
Mróz był, delikatnie rzecz ujmując, trzaskający. Oczywiście wrocławskie MPK zostało zaskoczone przez pogodę, nawet jeśli zima trwała w najlepsze dobry miesiąc, bo od świąt. Autobusy jeździły jak chciały, tramwaje trochę lepiej, ale i tak co jakiś czas gdzieś zamarzła trakcja, gdzieś jakiś samochód wpadł w poślizg i zatarasował przejazd i znowu były opóźnienia, objazdy i w ogóle, przepraszamy za utrudnienia…
– Znaczy, nie wiem, czy to do końca jest prawda, ale w tych szczątkowych informacjach i anegdotycznych wzmiankach powtarza się wystarczająco często, żeby to mogło coś być, bo na dodatek wspominają o tym w poza tym niezłych merytorycznie tekstach, więc pomyślałam, że—
Durną tyradę przerwał mi tramwaj, wyłaniający się zza zakrętu. Stary skład z niedomykającymi się oknami, radość moja nie miała granic na sam widok odrapanej niebieskiej karoserii. W środku panował taki ścisk, że tylko pokręciłam głową, dając Laurze do zrozumienia, że przy normalnych ludziach raczej średnio mi kontynuować wątek paranormalny. Laura uniosła brwi i rozejrzała się wokoło, wyraźnie mając na myśli, że i tak nikt nie słucha, a nawet jeśli, kto mi broni gadać o smokach, wolny kraj przecież? Przewróciłam oczami i nadal milczałam. Trochę dziwnie się czułam z tą nowiną. U wilkołaków pomieszkiwałam już prawie miesiąc i zadomowiłam się tam zadziwiająco jak na mnie. Nawet mi to współlokatorstwo jeszcze nie obrzydło, a mam zazwyczaj brzydką tendencję do wycofywania się z kontaktów mieszkaniowych po dwóch, trzech tygodniach. Z drugiej strony, jeszcze nigdy nie mieszkałam z kimś, kogo znałam wcześniej (trzy miesiące, no ale) i, co ważniejsze, kogo zdążyłam polubić. A wilkołaki nie pozwalały mi zamykać się w swojej własnej banieczce i ciągały a to do kina, a to na spacer, a to napaść na któreś centrum handlowe w celu poprzymierzania wszystkiego i nie kupienia niczego… I teraz jakoś szkoda mi było powiedzieć, że możemy sobie to pilnowanie chwilowo odpuścić, bo nie ma mnie przed czym pilnować.
Konflikt rozwiązał się niejako sam, kiedy trzy przystanki przed końcem naszej trasy okazało się, że dalej nie pojedziemy. Tramwaj zadrżał, szarpnął na środku skrzyżowania i zdechł jak stał. Wśród ogólnych przekleństw i wyrzekań na komunikację miejską wysypałyśmy się razem z resztą pasażerów na ulicę i szybkim krokiem dotarłyśmy na chodnik. A wtedy żadna z nas nie paliła się do rozmowy i tłumaczenia sobie nawzajem, czemu nie przy ludziach i czemu już teraz zaraz, jak już zaczęłaś, to skończ, cholero jedna. Trochę szkoda byłoby sobie odgryźć język na przekleństwie.
– No to gadaj. – Laura pozbyła się odzieży wierzchniej i natychmiast zabrała się do entuzjastycznego pomagania mi w wyplątywaniu się z szalika. Tylko przeszkadzała, ale co ja biedna mogę przeciwko wilkołaczycy.
– Co jest? – Dawid wytknął głowę z kuchni.
– Co jest? Ty się pytasz, co jest? To jest, że my się musimy telepać tramwajem, który i tak w połowie drogi się psuje, a ty sobie śmigasz autkiem, z ogrzewaniem dodam, i nawet ci do łba nie przyjdzie odebrać współlokatorkę z pracy!
Dawid zamrugał na mnie wyraziście, a później spojrzał na Laurę z pytaniem w oczach, że niby co tej znowu na łeb spadło i klepki poprzestawiało? Sama nie wiem, się zirytowałam najpierw na siebie, że jak się już zablokowałam, to teraz będą ze mnie musieli siłą wyciągać, potem na Laurę, że próbowała wyciągać w miejscu było nie było publicznym, a później to już poleciał wkurw na cały świat i przyległości.
– Przepraszam – zreflektowałam się, zanim któreś zdążyło zapytać, czy wszystko w porządku. – Michał mnie ciągle tyrpa, że on się źle czuje, że mu tak nie ufam i mnie teraz wszystko denerwuje.
Nawet kłamać nie musiałam, bo mój cholerny szef nie dawał za wygraną i nadal suszył mi głowę, że przecież przed nim nie muszę nic ukrywać. Mierziło mnie to za każdym razem bardziej i coraz gorzej się w antykwariacie czułam przez jego ciągłe narzekanie, że on teraz nawet nie wie, czy coś mi się może nie stało? A co mi się mogło na tym cholernym zapleczu stać, jakby mi książki na łeb poleciały, to by usłyszał. Koty z kurzu mnie przecież nie zaatakują! Chyba...
– Coś ponoć znalazła, ale nie chce powiedzieć, co – wyłuszczyła sprawę Laura i oddaliła się do łazienki. I zostawiła mnie samą z wyczekującym spojrzeniem Dawida.
– Co na obiad? – zapytałam, szczerze zainteresowana.
Z ciężkim wzrokiem Dawida utkniętym między łopatkami zajrzałam w patelnię i zmarszczyłam nos. Nie lubię wątróbki. Nie lubię się też powtarzać, więc zignorowałam sępa, który mi wisiał za plecami i odczekałam, aż Laura wróci.
– No – zaczęłam, kiedy już byliśmy w kuchni w komplecie – to już się uzewnętrzniłam, że pewności nie mam, ale pojawia się wystarczająco często, że mogę ze sporą dozą pewności stwierdzić, że smok jako przerośnięty jaszczur jest zimnokrwisty i dopóki temperatury się nie wywindują w jakieś dogodniejsze wysokości, nic mi chwilowo nie grozi, bo jakby spróbował teraz wyleźć, to by zamarzł i tyle go widzieli.
Odpowiedziały mi dwa nieprzytomne spojrzenia. Ja nie wiem, może ich ogłuszył ten słowotok na jednym wdechu, ale już powinni się powoli przyzwyczajać…
– Dobra, a teraz od początku, tylko wolniej i, na miłość boską, oddychaj – zażądała Laura.
Grzecznie powtórzyłam, już bez ozdobników i utrudnień.
– Więc chyba mogę wrócić do siebie, przynajmniej póki mamy tu naszą małą Syberię – dodałam, niekoniecznie szczęśliwa.
Wilkołaki spojrzały po sobie cokolwiek znacząco i przystąpiły do kontrataku.
– Sama twierdziłaś, że ogólnie nic o smokach nie wiadomo, a jak już ktoś coś niby wie, to się natychmiast zaczyna mylić w zeznaniach – zaoponowała Laura.
– Więc skąd pewność, że to nie kolejna zapchajdziura, żeby w rozprawach było cokolwiek o tych paskudach? – dokończył jej myśl Dawid, pochylony nad ziemniakami, które tłukł z jakąś taką nieprzyjemną zawziętością.
Usiadłam ostrożnie na krześle, starając się mieć oboje ciągle na oku. Przeczucie obudziło się i niemrawo przetarło kaprawe oczka. Sprawa nie była może poważna, ale cholerniki coś kręcili. Nie wiedziałam tylko co.
– Bo nałgałam mailowo o pracy zaliczeniowej sześciorgu profesorów etnologii i innych kulturoznawstw w całej Europie i czy nie mogliby państwo wspomóc biednego studenta z Polszy, i dostałam w zamian tyle materiałów o smokach, że mogę robić spokojnie metaanalizy wierzeń o tych cholerach? I jak mówię, że w większości się pojawia wzmianka o gadowatości, ciepłolubności lub zimnokrwistości, to tak jest i coś jest na rzeczy? Bo w tych samych opracowaniach i podaniach powtarza się, że smok do wody nie wlezie, a do wody, w której mieszka wodnica albo topielec to już w ogóle? Więc proszę mi tu nie podważać autorytetu i przyjąć do wiadomości. Bo ja bym naprawdę mogła o cholerach doktorat pisać, tylko mi się jakoś, kurna, nie chce.
Siła moich argumentów wyraźnie im się nie spodobała.
– Źle ci u nas? – wytoczyła ciężką artylerię Laura.
Westchnęłam cierpiętniczo i zagapiłam się w talerz, który Dawid, korzystając z mojej nieuwagi, wypełnił wątróbką, ziemniakami i surówką. Coraz lepiej…
– Ale mi nie chodzi o to, że mi źle – żachnęłam się. – Tylko, cholera jasna, mam swoje mieszkanie i nie mogę wam siedzieć bez końca na głowie, zwłaszcza że teraz wiemy, że chwilowo mi nic nie grozi.
– A co jeśli to jednak nieprawda, jakaś durnota, którą wymyślił jeden, a reszta bezmyślnie powtarzała? – drążyła Laura. – W ogóle, kiedyś ty to niby zdążyła zrobić? Wysłać, odebrać, przeczytać i wyciągnąć wnioski?
Spojrzałam na nią, zaskoczona. Co, nie zorientowali się? Mają mnie pod nosem cały czas, prawda, że Michałowi zełgałam w żywe oczy i zazwyczaj śpię na kanapie, ale i tak raczej mnie słyszą… I się nie zorientowali, że odkąd się do nich przeniosłam śpię może trzy godziny dziennie? Że całe noce praktycznie spędzam przy komputerze? I jak ich tu teraz oświecić?
– Po nocach – uświadomił siostrę Dawid. Ostatecznie ma pokój bliżej mojej kanapy, więc i większe prawdopodobieństwo… I mnie do tej pory morda nie wsypał! Normalnie aż serce rośnie! – Maleństwo chyba cierpi na bezsenność.
– I żadne z was nie raczyło mi powiedzieć, bo…? – W głosie Laury brzmiał chłód jeszcze bardziej zjadliwy niż ten hulający za oknem. Skuliłam się nad swoim talerzem i udawałam, że to nie do mnie.
– Nie moja sprawa – mruknął równie nieszczęśliwy co ja Dawid. – Poza tym myślałem, że się zorientowałaś. Jakoś się specjalnie nie stara siedzieć cicho…
Poczułam na czubku głowy potępiające spojrzenie. Oczyma wyobraźni widziałam minę Laury, wbijające w moralnego kaca giganta połączenie wściekłości i zawodu. Jakby to moje wina była, że mnie koszmary po drude i paranoja po kolejnych atakach oduczyły spania dłużej, niż trzy godziny…
– Bo nie było potrzeby, żeby ci mówić – zirytowałam się w końcu. – Krzywda mi się nie dzieje, nikomu nie przeszkadzam, bo jak bym przeszkadzała, to już by mi głowę suszył – tu Dawid uśmiechnął się do mnie radośnie, a że paszczę miał pełną jedzenia, wyglądał cokolwiek pociesznie z wydętymi policzkami, jak przygłupawy chomik, – to po co ci głowę zawracać?
– Po co mi… – Aż się zatchnęła. Przez chwilę tylko wpatrywała się we mnie spojrzeniem bez wyrazu, a później jej złość wróciła i zaświeciła na mnie złowrogo czerwonymi oczyskami. – Bo chciałabym wiedzieć? Bo to może być coś poważnego? Nie przyszło ci do łba? Masz, cholera jasna, smoka na karku!
– Smoka, który właśnie pewnie hibernuje gdzieś w jakimś zacisznym kącie – uświadomiłam ją chłodno. – To nie jest nic poważnego, po prostu się mnie koszmary trzymają, to żadna nowość nie jest, dobrze o tym wiedziałaś jeszcze zanim mnie gad przebrzydły dopadł. I ty mi tu w ogóle nie mydl oczu troską, wy coś kręcicie i nie chcecie się mnie pozbyć. A mnie ciekawi czemu?
Dawid westchnął ciężko znad swojego talerza.
– Jedz mięsko – poradził mi życzliwie.
– Wypchaj się tym mięskiem – zaproponowałam mu równie życzliwie. – Nie lubię wątróbki. I mógłby mi ktoś łaskawie wyjaśnić, o co chodzi?
– Oj, to takie dziwne, że nie chcemy, żebyś się wynosiła? – zainteresowała się Laura. Zabrzmiało mi to cokolwiek obłudnie.
– Jakbyście do mnie zapałali taką miłością, że nie chcecie mnie wypuszczać ze szponów, to byście mi po prostu powiedzieli, że wy nie chcecie, żebym wracała do siebie. Ale zaczęliście od pokrętnego szukania dziury w całym, to teraz macie.
– To nie będziesz tego jadła? – zadał ewidentnie niecierpiące zwłoki pytanie Dawid. Nie przejął się specjalnie wściekłym spojrzeniem, jakie rzuciła mu siostra, i, po moim pełnym dezaprobaty grymasie, pozwolił sobie zabrać mój talerz i wziąć na siebie zniszczenie pozostawionych przez wyrodną mnie podrobów. – A ty jej powiedz – nakazał Laurze i natychmiast zapchał się ziemniaczkami.
Gdyby wzrok mógł zabijać, to my byśmy już oboje byli martwi. Szczęśliwie Laurze brakowało dość sporo do bazyliszka (choć jadu w spojrzeniu wystarczyłoby pewnie dla całej wrocławskiej populacji żmij i inszego gryzącego tałatajstwa), więc jej brat niewzruszenie nadal pałaszował obiad, a ja postanowiłam wziąć byka za rogi i odpowiedziałam jej jeno upartym łypaniem spod grzywki. No albo mi powie, albo się teraz poobrażamy na śmierć i do grobowej deski.
– Coś zatłukło od początku roku trzy dziewuchy – westchnęła ciężko Laura. Dźwięknął widelec, który wypadł mi ze zdrętwiałych palców i oczywiście poleciał na podłogę. – Wszystkie małe, drobne blondynki, dwie stworze i jedna młodociana wiedźma. Wszystkie z dość wysokimi poziomami mocy.
– A to ma ze mną związek… – zapytałam, ogłuszona tymi nowinami. Gdzieś w pamięci zamajaczył mi zaniepokojony Krzyś, zapraszający w razie gdyby do siebie.
– Taki ma to z tobą związek, że jakby się wpasowujesz w schemat – warknęła niezadowolona.
– Jeno ja nie mam wysokich poziomów mocy. I ani stworza, ani wiedźma ze mnie nijaka. – Podniosłam upuszczony widelec i dziabnęłam nim w jej kierunku. – Więc poza posiadaniem siana na łbie i niewielkich gabarytów nie pasuję. Skąd w ogóle pomysł, że to może o mnie chodzić?
– Nie chodzi o to, że może o ciebie chodzić, sieroto – parsknął Dawid. Moje ego kwiknęło i zwinęło się urażone w kąciku świadomości, powarkując niezadowolone. – Chodzi o to, że możesz się napatoczyć temu czemuś. A na razie trudno stwierdzić, czy akurat poziom mocy jest czynnikiem decydującym.
Pociągnęłam nieszczęśliwa nosem. To teraz mi jeszcze nad łbem wisi jakiś nieokreślony napastnik zasadzający się na małe i bezbronne? Pięknie.
– Z drugiej strony, atakuje tylko po nocach – kontynuował niepewnie Dawid. – Więc o ile nie będziesz się pętać po zmroku…
– Ja się ogólnie nie pętam. Ale jakoś wrócić czasem do domu muszę, nie? A tu środek zimy, słońca ni ma, bida, panie…
Spojrzeli po sobie w milczeniu. Jedno co mnie w nich irytuje, to fakt, że nie umiem wyczaić, co tam między nimi zachodzi i co mają wyrażać poszczególne miny. I ostatecznie nigdy nie wiem, czego się po nich spodziewać, jak już skończą tę swoją niemą konsultację.
– Nie wiemy co to jest, czemu atakuje, ani czemu akurat takie a nie inne ofiary wybiera – westchnęła w końcu Laura. Minę miała strasznie nieszczęśliwą, ramiona jej opadły. Nawet nie zauważyłam, kiedy spięła się w sobie, jakby nie do końca wiedziała, czy do ataku czy ucieczki… – Może fakt, że nie były ludźmi nie ma nic do rzeczy, może się po prostu napatoczyły i pasowały wizualnie… Ale nawet w takiej sytuacji, ty też się wpasowujesz wizualnie.
– Ale się nie pętam po nocach – zauważyłam nieśmiało. Nie wiem zresztą, czemu się z takim uporem broniłam. Chyba dlatego, że mnie trochę tą nowiną ogłuszyli i mózg mi się zafiksował na próbach wytłumaczenia im, że przecież nie trzeba mnie pilnować i może ja wrócę już do siebie? Typowa dla mnie próba wycofania się ze związku. Z relacji z drugim człowiekiem. Z czegokolwiek, czym była ta znajomość. Bo przecież ja im muszę przeszkadzać, nie? Czułam fizycznie, jak mi samoocena i pewność siebie parują tudzież uchodzi z nich powietrze i zostaje taki smętny balonik, opadający powoli na dno dna. Dobrze, że Dawid mi ten talerz zabrał, bo jak mi na dodatek głowa opadła, z pustym stuknięciem do tego, to na stół, a nie w wątróbkę i odłamki ceramiki.
W kuchni zapadła dziwna cisza. Oczyma duszy widziałam te nic nierozumiejące spojrzenia, którymi się niewątpliwie wymienili ponad moją głową. Po chwili poczułam, jak coś mnie tyrpa w czubek łba. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że to Laura ostrożnie trącała mnie ostrożnie palcem. Wygięłam niewygodnie szyję i, bez podnoszenia głowy, spojrzałam w jej kierunku. I omal nie skończyłam z jej paluchem w oku.
– Co ci? – zainteresowała się uprzejmie.
– Kryzys osobowości mam – wymamrotałam niewyraźnie. Bogowie, czemu teraz? Musiało mnie dorwać w momencie, kiedy jestem wytrącona z równowagi i nie do końca panuję nad emocjami? Cholerne prawo Murphy’ego.
– I myślisz, że teraz to ci w ogóle pozwolimy wracać do siebie? – Spojrzała na mnie z jakimś takim dziwnym rozbawieniem, trochę czułym a trochę smutnym. No to witaj w klubie, kochana, ja też nie wiem, co o sobie myśleć.
– Nie pozwolicie? – zgadłam, głosem cichym i szemrzącym, bo mnie ten spadek samooceny trochę pozbawił sił.
Dawid spojrzał na mnie jak na idiotkę, że czemu w ogóle zadaję takie durne pytania.
– Dopóki nie wiemy co atakuje dziewczyny i dopóki tego nie dorwiemy – nie – oznajmiła kategorycznym tonem Laura i zaczęła zbierać naczynia. Dyskusja została zakończona i nie było już odwrotu.
– Czyli nie wiecie co się pęta po nocach i zgrzyta o marmur zębami? – zadałam pytanie nurtujące mnie od pół godziny. Po obiedzie zostały już tylko wspomnienia i bucząca zmywarka, wypełniona po brzegi garami. Zainstalowaliśmy się w salonie, Laura na jednym z foteli bormotała wściekle nad laptopem – widać trafił się jej szczególnie głupi tekst. Ja udawałam, że czytam książkę, choć od ładnego kwadransa nie ruszyłam się nawet o linijkę, zagubiona w rozmyślaniach, a obok mnie zaległ kółkami do góry Dawid, zadowolony z siebie i odprężony. Widać podwójna porcja wątróbki mu służyła na samopoczucie.
Laura podniosła na mnie nieprzytomny wzrok, Dawid z kolei zachichotał cicho, ale prawie natychmiast spoważniał.
– Nie. Szczerze mówiąc, to założenie, że napastnik za każdym razem był ten sam to z naszej strony dość spore nadużycie. Ale póki nie ma dowodów, że mamy w mieście kilka działających niezależnie potworów, uznajemy, że to ten sam.
Uniosłam brwi.
– Czemu?
– Co, czemu? – zagderała Laura. – Zakładamy, bo tak jest wygodniej i prawdopodobniej. Nie wiemy co to, bo za każdym razem działało inaczej. Nie chcesz wiedzieć – dodała. Widać moja żądza wiedzy odmalowała mi się na twarzy.
– Ale chyba muszę, bo równie dobrze może kiedyś próbować się dobrać do mnie. Poza tym tłumaczenie czegoś niezorientowanemu tłumokowi czasem pomaga. Dajesz.
Laura westchnęła ciężko.
– Pierwszą rozerwało na strzępy. – Na Dawida zawsze można liczyć. Mniej się ze mną cackał niż Laura, chyba z jakiegoś powodu łatwiej mu było uwierzyć, że nie zemdleję, jak mi podadzą kilka bardziej drastycznych szczegółów. – I jak mówię na strzępy, to to mam na myśli. Nawet nie wiemy do końca, czym dokładnie była, bo zostało z niej kilka kawałków wystarczająco dużych, żeby stwierdzić, że to w ogóle humanoidalne było. I określić płeć.
Obtrząsnęło mnie trochę. Jeśli z dziewczyny zostały tylko kawałki, to co dokładnie musiało się zachować? I czy o to napastnikowi chodziło? Dawid spojrzał na mnie i uśmiechnął się niewyraźnie. Chyba chciał mnie jakoś uspokoić, ale widać było, że sam nie jest specjalnie rozluźniony. Zrobiło mi się trochę żal, że zaczęłam drążyć temat akurat teraz, kiedy wszyscy byliśmy we w miarę dobrych nastrojach. No ale skąd miałam wiedzieć? Lepiej teraz, niż jakbym miała się dowiedzieć w gorszym stanie psychicznym od wkurzonych wilkołaków, na przykład. Poczucie winy zostało spacyfikowane i zakneblowane, żeby nie zaczęło znowu szelestać.
– A nie da się jakoś sprawdzić, kto to może być? – zapytałam. – Przecież ona mogła mieć jakąś rodzinę, znajomych, ktoś jej może szuka?
Laura odstawiła komputer na stolik i pokręciła głową.
– Nie ma specjalnie jak. Na węch nie jesteśmy w stanie rozróżnić gatunków, bo i jak? A magiczni nie mają jakichś swoich własnych struktur typu policja albo chociaż jakiś urząd rejestracyjny. Staramy się żyć jak normalni ludzie i nie rzucać im się w oczy. Nawet jeśli miała jakąś rodzinę albo kogoś, kto jej szuka, marne szanse są, że zgłoszą zaginięcie na policji. Większość z nas nie pała szczególną sympatią do ludzi.
I pewnie ma ku temu bardzo dobre powody.
– Druga była wiedźma. Miejscowa, dopiero co skończyła termin i zaczynała się urządzać ze swoim własnym interesem. Głównie, z tego co kojarzę, zaklęcia miłosne i inne takie. Znalazła ją siostra, w mieszkaniu, z poderżniętym gardłem i prawie całkiem pozbawioną krwi. Jakby ktoś próbował coś czarować. A trzecia była kikimora.
– Polubiłabyś ją, jakbyś miała okazję – wtrąciła cicho Laura.
– Znaleźliśmy ją tydzień temu niedaleko miasta. Powieszoną na drzewie przy rozdrożach.
– To czemu sądzicie, że coś ją zabiło? – zapytałam.
– Bo Sasza by sama tego nie zrobiła – stwierdził kategorycznym tonem Dawid. W oczach błysnęły mu dziwne ogniki, coś jak wściekłość i żal równocześnie. – Ta cholera była gorsza od karalucha jeśli idzie o przeżywaniu na złość całemu światu i na pewno by się nie zabiła. Nie ona.
– A poza tym najpierw coś ją rozharatało od mostka do pachwiny rozwlekło jej flaki po okolicy – dodała płaskim głosem Laura.
W mieszkaniu zapadła cisza. Zapatrzyłam się pustym wzrokiem w porysowany blat stolika. Cholery nawet po sobie nie pokazały, że dzieje się coś złego. A może to ja nie zauważyłam? Albo obie wersje są poprawne, jak zwykle ostatnio, i oni dobrze udawali, a ja za bardzo byłam skupiona na sobie, żeby się zorientować. Westchnęłam cicho i postanowiłam, że jak już zaczęłam, to należy sprawę rozdrapać do końca.
– W takim razie czemu sądzicie, że to wszystko zrobiło to samo?
– Bo mało prawdopodobne jest, że w tym samym czasie oźlił się jakiś potwór, jakiś mag albo wiedźma postanowili poczarować sobie na czarno i ktoś się zasadził na bogu ducha winną stworzę. Zwłaszcza że ofiary były do siebie podobne i wszystkie dziwnym trafem żyły w okolicach Karłowic. – Laura wpadła w zrzędliwe tony. No dobra, to już jest jakiś argument. Chociaż i tak, historia pewnie zna jeszcze dziwniejsze przypadki przypadków.
Przyszło mi do głowy, że jakoś niespecjalnie się tym wszystkim przejmują. Nie szukają, nie węszą po okolicy, tylko głównie pilnują mnie, a nie innych potencjalnych ofiar. Zwłaszcza że jako chwilowo przebywająca w okolicach Sky Tower średnio się wpisywałam w schemat.
– To nie nasza brocha, tak szczerze mówiąc – westchnął Dawid, kiedy podzieliłam się swoimi wątpliwościami. – Łowcy się do sprawy przyssali na amen i jeśli tylko się pojawimy w okolicy, to zaraz pewnie stwierdzą, że to my i będą próbowali się nas pozbyć. Dlatego robimy co możemy, a chwilowo możemy tylko pilnować ciebie i próbować się czegoś dowiedzieć od innych.
– Mam wrażenie, że chyba jednak szukasz czegoś konkretnego.
No ja przecież z tym idiotą dostanę zawału, jak rany boskie! Tym razem, szczęśliwie, nie upuściłam książki, którą kartkowałam, a to by się skończyło egzekucją. Michał nie lubi, jak się traktuje manuskrypty bez odpowiedniego szacunku.
Uspokoiłam oddech i odwróciłam się do mojego niedoszłego mordercy.
– Skąd ten pomysł? – Uśmiechnęłam się lodowato.
– Bo przeglądasz bestiariusze? – Krzysieko dpowiedział mi uśmiechem dużo bardziej przyjaznym i znów wpakował się na zaplecze. Tym razem nie zawracał sobie głowy krzesłem, po prostu stanął mi nad głową i zajrzał przez ramię. Książka była akurat otwarta na rozkładówce anatomii południcy. Autor bardzo się przyłożył.
Przewróciłam oczami.
– Ta, znalazłeś mnie dwa razy z literaturą na tematy okołobiologiczne w rękach i wyciągasz wnioski?
– Poza tym, instynkt mi podpowiada.
Wzruszyłam ramionami. Niech mu będzie.
– A bo mnie interesują takie różne zębate i łuskowate. Między innymi – dodałam prędko, bo mnie zmierzył wzrokiem iście bazyliszkowym.
– Jakieś konkretnie? – oparł się dłońmi o blat biurka. A że cały czas stał za mną, cóż…
Pacnęłam go otwartą dłonią w twarz, aż się cofnął z miną jak zaskoczony kot, któremu się dmuchnie w nos.
– Cofaj, bo mi w przestrzeń osobistą włazisz. Żadne konkretnie, ja kocham wszelkie zwierzątka – zasymulowałam syndrom Elmirki.
Chyba mi nie uwierzył. A pies go trącał.
– Bo wiesz, ja mam sporo materiałów na temat różnych zwierzątek… – uśmiechnął się uwodzicielsko. No nie, on tak na serio? Może go ktoś kontroluje, albo co? Opętanie jakieś? W moim doświadczeniu to nie takie nieprawdopodobne… – Jakbyś chciała, to możesz wpaść, poczytać…
Parsknęłam.
– Tak to się teraz nazywa? Sporo, co to jest sporo. Co ty tam masz takiego, czego by Michał nie miał?
Sam mi się pcha w ręce i ja miałabym nie skorzystać? Dobre sobie!
– Dużo różnych rzeczy – zaczął się pultać. Co jest, czyżby szanowny łowca nie wiedział nawet, co ma w domowej bibliotece?
Ogólnie ostatnio za każdym razem, kiedy przebywałam z Krzysiem w jednym pomieszczeniu moje wrażenie surrealizmu otaczającej mnie rzeczywistości wzrastało co najmniej o połowę. A to się martwi o mnie i to na dodatek głównie z innego powodu, niż wilkołaki, a to (na moje niewprawne oko) próbuje chyba mnie trochę podrywać… Zdziwniej i zdziwniej, że zacytuję klasyka.
– Jak mi skołujesz spis książek, które masz i coś mnie zainteresuje, to może przemyślę sprawę – zadecydowałam wielkodusznie. Co? Że niby powinnam się rzucić na tę okazję i się zgadzać, póki proponuje? Takiego. Trzeba się szanować. Poza tym, wolałam nie ryzykować, że nabierze podejrzeń, jeśli nagle zmienię zdanie i zacznę się rozbierać.
Yhm.
No nie do końca mi ta metafora wyszła. Mózgu, co ty wyprawiasz?! Mentalnie pukałam się w głowę i tylko brzegiem świadomości zarejestrowałam, że Krzyś wybąkał coś na kształt „to ja wpadnę kiedy indziej” i się zmył. Chwilę podumałam nad naturą płci nie niewieściej i zastanowiłam się, czemu Krzyś zachowuje się ostatnimi czasy, jakby mu ktoś czegoś dziwnego do kawy dosypywał. Złych zamiarów raczej nie miał, bo medalion z zaklęciami milczał jak… zaklęty. Nie wydumałam nic ciekawego, więc wróciłam do czytania.
I wtedy mnie oświeciło, że powinnam była korzystać z okazji i pytać, co się dzieje na froncie karłowickim. Ale Krzyś mnie tak ogłuszył, że nawet mi to przez myśl nie przeszło, a teraz go gonić mi się nie uśmiechało. Pewnie bym go nawet nie znalazła teraz... Westchnęłam ciężko i po raz kolejny skupiłam się na lekturze.
A lektura okazała się ciekawa i nader pouczająca. Jak już się przedarłam przez kwiecisty, by nie rzec barokowy, styl tekstu, na dodatek po austriacku.
Niestety, pouczająca na interesujący mnie temat w lekturze była jedynie wzmianka, że jakiś Haagenti van Meheren popełnił dzieło dotyczące istot rzadkich, w którym cały rozdział poświęcił morfologii i fizjologii gadowatych paskud. Skrzętnie spisałam sobie tytuł i autora dzieła i odstawiłam książkę na półkę. Michał niestety tomu nie posiadał, bo jakby posiadał, to już by mi pewnie wpadł w ręce, więc pozostało mi czesanie internetu, które siłą rzeczy należało odłożyć na później. A jeśli i to zawiedzie, to może Krzyś będzie miał coś ciekawego na swojej liście?
– Nie. Nie słyszałam nawet – Laura zaprzeczyła jakiemukolwiek powiązaniu z poszukiwaną przeze mnie pozycją. – Dziwnym nie jest, bo raczej nie zajmujemy się aż tak zaawansowaną teorią, żeby grzebać w pięćdziesiątym opracowaniu. Ludzie i nie ludzie potrzebują naszej pomocy raczej do znalezienia kogoś lub czegoś. Opcjonalnie zabicia tego czegoś, jeśli sobie zasłużyło.
Westchnęłam ciężko i wróciłam do krojenia marchewki. Na kuchence stał ogromny sagan, wypełniony po brzegi rosołem z ambicjami na ogórkową.
– Nic to. Zobaczymy, co Krzyś ma do zaoferowania.
Spojrzała na mnie ostro.
– No co? – obruszyłam się. – Zaczął mi wmawiać, że ma dużo interesujących książek o różnych zabójczych paskudztwach. Miałam zignorować?
– W moich czasach to się człowiek afiszował raczej kolekcją znaczków pocztowych – mruknęła ponuro i zamieszała chochlą w garnku.
– To ile ty masz lat? – zdziwiłam się obłudnie, czym zasłużyłam sobie na trzepnięcie przez łeb ścierką. Czystą, bogom dziękować.
– Dzisiaj idziesz?
– Nie. Kazałam mu przygotować spis książek, które mogą mnie zainteresować. Co się będę po próżnicy telepać?
Laura parsknęła śmiechem. Pokręciła głową i zajrzała do lodówki.
– Hetera – obwieściła z czułością pasztetowi i główce sałaty, która zaczynała zyskiwać jedność z półką.
– To o mnie, przepraszam bardzo? – Złapałam za ścierkę i ustawiłam się w gotowości do ataku.
– A o kim? – przewróciła oczami. – Weź puść Dawidowi esemesa, żeby kupił mleko i jakieś pieczywo, jak będzie wracał z pracy, co?
Jako osoba wielkoduszna odłożyłam ścierkę na miejsce i sięgnęłam po telefon. Ale spokojnie, ja to sobie zapamiętam.
Dawid kupił co miał kupić, a kiedy zdałam mu raport z moich znalezisk i planów przybrał wyraz twarzy marsowy. A po chwili zmarszczył się jeszcze bardziej, jakby w jego głowie zachodziły bardzo skomplikowane procesy myślowe.
– Haagenti? Coś mi to mówi…
– Bawiłeś się w przyzywanie demonów? – zainteresowałam się. Odpowiedziały mi spojrzenia dość nierozumiejące. – Bo to raczej nie jest gościa prawdziwe imię, tylko przydomek albo insza jeszcze ksywa. Tak się wabi jeden z duchów z Ars Goetia, do tego między innymi ma dawać przyzywającemu wiedzę wszelaką, więc pasuje na pseudonim literacki gościa, który pisze bestiariusze.
– A, to już wiem. Jakiś czas temu trafił nam się nekromanta amator, coś bredził o przyzywaniu demonów… Pamiętasz, Laura?
– Wolałam nie pamiętać. – Laura otrząsnęła się z obrzydzeniem i odmówiła dalszych zeznań. Dawid, przyciśnięty ciężkim spojrzeniem siostry, solidarnie też zamilkł na ten temat i nic nie dał z siebie wyciągnąć.
Nie ma to jak dodać rozdział z dwutygodniową obsuwą, prawda? Ale musiałam cholerę przeredagować, bo się zorientowałam, że o mały włos, a zrobiłabym Krzysiowi sporą krzywdę... Możliwe, że nadźgane błędów mrowie a mrowie, ja już tu nic nie jestem w stanie wyłapać, jak ktoś coś znajdzie niech krzyczy.
W cholerę przegadany rozdział, no ale nie może za każdym razem coś dosłownie wyskakiwać zza węgła, prawda? No i nie ma to jak branie się za worldbuilding w okolicach siedemdziesiątej strony...
I mała prywata, bo nie ma to jak odrobina reklamy, prawda? Tuchwilowo nic nie ma, ale będziejuż coś jest – blogasek typowo blogaskowy (czyli przemyślenia, marudzenie, dzierganie i inne takie), jakby kogoś interesowało, to zapraszam.