Ciszę poranka zakłóciło ciche plumkanie budzika w komórce i
nie taki cichy odgłos komórki wibrującej na biurku. Nie wiem czemu, ale zawsze
budził mnie raczej terkot, jaki wydawała metalowa obudowa telefonu, kiedy
wibrował, niż sam sygnał, który mam ustawiony, było nie było, dość delikatny. Z
przekleństwem na ustach rzuciłam się do hałasującego cholerstwa, dolną połową
ciała wciąż pozostając w łóżku. Piąta rano. Diabli nadali.
Wyłączyłam budzik, telefon ciepłam na materac obok poduszki
i ległam na wznak w rozbarłożonej pościeli. Ja nie wiem, jak inni ludzie, ale
moim skromnym zdaniem, dwa tygodnie to trochę za mało, żeby przyjąć do
wiadomości, że spora część folkloru i mitologii łazi po ulicach. I że jestem
wiedźmą. Ponoć.
Tydzień temu polazłam do antykwariatu przejść przyspieszoną
rozmowę kwalifikacyjną, taki pic na wodę fotomontaż i podpisać papiery. Przy
okazji Michał mnie opukał, coś nade mną pomamrotał, zmarszczył się dziwnie i
wykopał mnie za drzwi z tekstem, że widzimy się za tydzień o wpół do siódmej.
Sadysta.
Sprawdziłam jeszcze raz godzinę i przeciągnęłam się,
wydając przy tym odgłosy przypominające te wykluwającego się dinozaura. Gdzieś
słyszałam albo czytałam, że jak się człowiek tak porządnie przeciągnie, to już
się nie zaśnie. Brednie. Jestem w stanie zasnąć zawsze i wszędzie, o ile wiem,
że zasypiać nie powinnam. Zamrugałam nieprzytomnie w ciemny sufit i zwlekłam
się z wyra. Lepiej nie kusić losu.
Z łazienkowego lustra ponuro łypnęło na mnie zombi. Jakoś
ostatnio miałam problemy ze snem. Ciekawe czemu, nie, żebym miała ostatnio
styczność z umysłem popapranej wiedźmy, prawda? Koszmary w technikolorze to nie
jest to, co tygryski lubią najbardziej. Najgorszy jest fakt, że ja te sny
pamiętam. A zazwyczaj jak zapamiętam, że w ogóle coś mi się śniło, to już jest
święto lasu. Dodajmy do tego fakt, że to nawet nie są na dobrą sprawę sny,
tylko wspomnienia… Zadrżałam, że mało mi szczoteczka z paszczy nie wyleciała.
Weź się, kobieto, w garść. A jak ci wystarczy odwagi, to
może coś komuś powiedz.
Ta, jasne.
Oczywiście byłam piętnaście minut wcześniej, niż powinnam.
Taka już moja uroda, że zazwyczaj jestem pół godziny za wcześnie, albo pół
godziny za późno. Albo nie pojawiam się w ogóle, gnijąc w domu i przesypiając
wyrzuty sumienia. Szczęśliwie Michał już był w antykwariacie i nie musiałam
odmrażać sobie tyłka, czekając na szefa. Dźwięknął dzwonek nad drzwiami i
znalazłam się w przyjemnie ciepłym wnętrzu.
Michał uśmiechnął się do mnie zza biurka. Secesyjna lampa
była nieobecna, poza tym znikł gdzieś stolik, na którym stała ta nieszczęsna
szkatułka z łańcuszkami. Na jego miejsce wcisnęła się komódka z drewna na oko
wiśniowego. Nawet ładna, chociaż przydałoby jej się trochę miłości. Takiej
szorstkiej, papierem ściernym. Ktoś ostro przesadził z lakierem, to nie powinno
robić takich zacieków! Głos szefa wyrwał mnie z ponurych rozmyślań nad
domorosłymi konserwatorami zabytków. Albo mebli.
– Kwadrans przed czasem – uświadomił mnie. Jakbym nie
wiedziała. – Może to i lepiej, będzie więcej czasu w razie czego.
W razie czego? Ile może trwać uświadomienie mnie, jak się
obsługuje kasę, czego mam za żadne skarby nie sprzedawać i takie tam?
Pół godziny, jak się okazało. Okazuje się, że jednak jak
chcę, to pojętne ze mnie zwierzę. Już miałam się obrażać, że ściąga mnie tutaj
o nieludzkiej porze, a później się okazuje, że jeszcze została ponad godzina do
otwarcia, a ja nawet śniadania nie zjadłam! Nie zdążyłam zacząć marudzić, bo
Michał podzielił się radosną nowiną.
– A teraz możemy zająć się twoją mocą.
Jaką mocą, do jasnej cholery?! Ja rozumiem, że nie wiedzą,
jakim cudem drude udało się uwolnić w trybie natychmiastowym, ale niech może
nie zrzucają winy na mnie? Popkultura nauczyła mnie, że nadprzyrodzone moce nie
pojawiają się ot tak sobie, znienacka, jak już człowiek ma za sobą durnowate
lata dorastania. A jakoś sobie nie przypominam, żeby cokolwiek dziwnego działo
się w moim życiu do tej pory. Szkoda tylko, że nikt nie chce mnie słuchać.
– Przeszłaś jakiś trening? – zapytał.
Wytrzeszczyłam na niego oczy. Czy on myśli, że jakbym miała
chociaż mgliste pojęcie o tym, że magia jednak istnieje, to bym odstawiała
histerię? Ludzie, no trochę pomyślunku, przecież chyba widać, że pierwsze
słyszę i nadal do końca nie wierzę?
– Bo zastanawia mnie fakt, że nie jestem od ciebie w stanie
nic wyczuć – ciągnął niezrażony moim milczeniem. – Do tego reagujesz dość
spokojnie.
A. Czyli jednak nie widać. Nie doceniam najwyraźniej mojej
mimiki, a raczej jej braku. Trzeba będzie nad tym popracować.
– Nie, nie miałam nigdy styczności z magią, tym bardziej
nie przeszłam żadnego treningu ani nic takiego – poinformowałam szefa, starając
się zachować spokój. No do jasnej anielki, naprawdę nie widać, że wilkołaki,
wiedźmy i magia to dla mnie nowość? Ja rozumiem, ja nie jestem typem, który się
przesadnie uzewnętrznia, ale bez przesady! Uświadomiłabym ich, że zdaję sobie
sprawę z istnienia rzeczy nadprzyrodzonych i bym powiedziała, prosto z mostu,
żem wiedźma!
– Dziwne. – Podrapał się zafrasowany po brodzie.
Ty mnie to mówisz?
– Czemu? – zainteresowałam się.
– Nie widzę innego wytłumaczenia tak szybkiej aktywności
drude, ale, jak już mówiłem, nie jestem od ciebie w stanie niczego wyczuć. Co
oznacza, że albo masz idealną kontrolę nad mocą, albo nie masz tej mocy w
ogóle. Pierwsza opcja nie podoba mi się z czysto egoistycznych powodów,
wolałbym, żeby moja pracownica nie okazała się zdrajczynią. Natomiast druga
opcja stawia moją teorię pod znakiem zapytania.
– Przyrzekam, z prawą łapką na lewym sercu, że pierwsze
słyszę o jakiejkolwiek mocy w kontekście mnie samej. Chyba bym zauważyła do tej
pory, że coś jest ze mną nie tak, prawda? – upewniłam się. – A swoją drogą, też
jesteś wiedźmą? Znaczy, magikiem, czy jak to się zwie?
Jaka jest forma męska wiedźmy w ogóle?
Popatrzył na mnie z namysłem. W końcu podjął decyzję.
– Coś w tym rodzaju. Jestem empatą – uśmiechnął się
rozbrajająco.
O boziu…
– W sensie wyczuwania ludzkich emocji? – Jeszcze miałam
nadzieję.
– Też. Ale głównie czytanie w myślach.
– No to chyba raczej telepatą – burknęłam, urażona. Pięknie.
To by tłumaczyło, czemu się tak radośnie szczerzył, jak wizualizowałam sobie
klientkę w futrze jako statek parowy.
Niech mnie ktoś zabije, czemu mnie tak muszą męczyć…? Co ja
musiałam w poprzednim życiu nawyprawiać, że mi teraz tak karma bruździ? I czemu
dopiero teraz, dwadzieścia dwa lata był spokój?
– Drobny szczegół, semantyka. Spokojnie, dokładnych myśli
nie czytam, a i tak większości nie rozumiem. Każdy człowiek ma swoją własną
symbolikę i czasem trudno z tego wyciągnąć coś sensownego dla osoby z zewnątrz.
No toś mnie uspokoił.
– Ale muszę przyznać – ciągnął ze spokojem, – że wyobraźnię
to masz bardzo plastyczną.
I przestrzenną, zapomniał dodać. Że o popapranej nie
wspomnę. Nie wiem, jak ma mi to pomóc się uspokoić. Wolałam, jak nie
wiedziałam, że gość mi grzebie w myślach i kiedy tytułował mnie panienką. To
będzie ciężki rok…
– Dobra, powiedzmy, że na razie nie będę nikogo pozywać o
naruszanie mojej sfery intymnej. Nadal twierdzę, że nie ma we mnie nawet
iskierki mocy.
– Empirycznie sprawdziłem, więc muszę się zgodzić. Nadal w
to jednak nie wierzę.
– Da się to jakoś sprawdzić? Tak, żeby już nie było
wątpliwości?
Podrapał się po karku z jakimś takim… zakłopotaniem, słodki
jak licealista przyłapany przez nauczyciela na popalaniu za szkołą.
– Wątpliwości teoretycznie nie ma. Nie odpowiadasz na żadne
testy i sondowania, a do tego potrzebny jest albo kompletny brak mocy, albo
idealna nad nią kontrola. Do osiągnięcia tego drugiego potrzebne są lata
treningu, a i tak mogących pochwalić się kompletną nierozpoznawalnością jest
może parę osób na całym świecie.
Pokręcił głową, jakby sam nie rozumiał tej sytuacji.
– Czyli nie wiemy, jakim cudem drude tak błyskawicznie
przejęła nade mną kontrolę?
Przytaknął. Usiadłam na koślawym krześle stojącym pod
ścianą zaplecza, robiącego za magazyn, kuchnię i przedsionek pracowni, w której
Michał odnawiał i naprawiał sprzęty tego potrzebujące. I co teraz, maturzysto?
Teoretyczna moc poszła w krzaczki, tyle dobrze, że umowę już mamy podpisaną i
przynajmniej przez okres próbny mnie nie wywali.
– Jest jeszcze jedna rzecz, która mnie zastanawia – zaczął
z namysłem po dłuższej chwili milczenia. – Skoro nie masz żadnej mocy, jakim
cudem tu trafiłaś? Ludzie nieposiadający żadnych… nadnaturalnych, powiedzmy,
umiejętności, raczej nie czują potrzeby wchodzenia do sklepu, zabezpieczenia ich zniechęcają, o ile petent nie ma jakiejś poważnej potrzeby.
I właśnie dlatego nie do końca mogę przyjąć do wiadomości, że jesteś pusta.
Pozbawiona mocy – wytłumaczył się natychmiast pod moim nierozumiejącym
spojrzeniem.
I nikt się do tej pory nie obraził za tak pejoratywnie
brzmiące określenie? A, prawda, większość ludzi pewnie nie wie, że kilka
procent społeczeństwa tak ich nazywa. Ciekawe, czy ktoś prowadzi kampanie na
rzecz poprawności politycznej po drugiej stronie lustra?
– Szczerze? Nikt się nie obraził, bo ludzi pustych naprawdę
jest niewielu. Większość ludzkości ma jakąś tam moc, tylko tak słabą, że nie
wpływa nijak na ich życie. Ty należysz do tej garstki, która nie ma nic, nawet
iskierki. Tym bardziej dziwne jest, że tu w ogóle trafiłaś.
– Szukałam antykwariatu. Bardzo… intensywnie. Może to
dlatego?
Rzeczywiście, ani razu wcześniej nie widziałam tutaj tego
sklepu. Ale za pierwszym razem stwierdziłam po prostu, że Rzeźniczą to mnie
raczej nie nosiło w mojej dotychczasowej karierze mieszkanki Wrocławia.
Zmarszczyłam brwi.
– Teraz to nawet nie wiem specjalnie, jakim cudem tu
trafiłam… średnio mi tutaj po drodze skądkolwiek…
– Przeznaczenie? – zastanowił się Michał.
O nie nie nie, z tą natką to mi won! Żadnych przeznaczeń mi
tu proszę do mojego życia nie mieszać. Jakoś tak zawsze reagowałam alergicznie
na samą ideę przeznaczenia, predestynacji czy innego losu. Mierzi mnie pomysł,
że tak naprawdę nic albo niewiele od nas zależy. Wolę brać osobistą
odpowiedzialność za swoje niepowodzenia niż mędzić, że to siła wyższa albo inne
„Bóg tak chciał”, dobre sobie. Taka to już ze mnie egoistka. Ja zrobiłam, ja
spieprzyłam, tymi oto ręcami. Dumna z tego nie jestem, ale odpowiedzialność
należy wziąć. Ja albo przypadek, w który, jako zwierzę racjonalne i szanujące
logikę, wierzę.
Popatrzyłam na szefa ponuro i sprawdziłam godzinę. Do
otwarcia jeszcze godzina, a mój żołądek właśnie zaczął dawać znaki, że już się
obudził i on chce jeść. Jakąś drożdżówkę chociaż… a do Maka rzut beretem… Coś
mi się w środku skręciło i z okolic mojego brzucha rozległo się smętne
mruknięcie.
Przemyśliwałam właśnie, ile pieniędzy mi zostało po
wczorajszych zakupach, kiedy Michał westchnął ciężko i sięgnął po swoją marynarkę,
którą powiesił na haczyku przy drzwiach, zanim zabrał się do przesłuchiwania
mnie na okoliczność posiadania mocy.
– Idziemy coś zjeść, co tak będziemy siedzieć.
No, może ta współpraca nie będzie taka najgorsza…
A ja, naiwna, myślałam, że może jednak nie będzie źle!
Zaplecze antykwariatu wyglądało jak biblioteka, przez którą
przeszło tornado. I tak lepiej, niż pracownia Michała, która z kolei wyglądała,
jakby w fabryce mebli połączonej z warsztatem samochodowym wybuchł granat, a
później ktoś wpuścił tam bandę pięciolatków uzbrojonych w farby.
I to zaplecze, zawalone książkami bardziej niż sklep Michał
kazał mi zinwentaryzować i uporządkować. Klnąc pod nosem wyrzucałam sobie, że
nie wzięłam ze sobą laptopa, może bym przynajmniej była w stanie zidentyfikować
kilka języków jakbym miała do pomocy wujaszka Google. Przy okazji pojawiła się
kolejna niespodzianka – Michał miał mniej więcej wszystko opisane. Na luźnych
fiszkach walających się wszędzie dookoła i w wielkiej, oprawionej w skórę
księdze.
Z ciężkim sercem otworzyłam księgę i podziękowałam
wszystkim bóstwom, jakie znałam, za te zajęcia z grafologii stosowanej. Jak
można tak bazgrać?! Nawet moja mama farmaceutka by pewnie miała problemy z tymi
bazgrołami!
Coś czuję, że długo jeszcze nie wyląduję za kasą.
Kilka godzin później nadal polowałam na fiszki zagubione
wśród dzikich książek. Nie, serio, kilka kłapnęło na mnie ostrzegawczo okładkami,
kiedy zbyt gwałtownie zbliżyłam do nich rękę. Ciekawe, czy mam w umowie
dopisane coś o dodatku za pracę w ciężkich warunkach? I o ubezpieczeniu od nagłej a niespodziewanej śmierci pod lawiną wiedzy...
Od ponurych rozważań oderwało mnie brzęknięcie dzwonka nad
drzwiami. Zadziwiający ruch jak na antykwariat, do tego dostępny tylko dla
niewielkiej części populacji. Nadstawiłam uszu i wróciłam do przekładania
książek z jednego stosu na drugi w poszukiwaniu zaplątanych fiszek. Ciul z tym
wszystkim, jutro przychodzę z lapkiem, nie będę się babrać w inwentarkę bez
wspomagania techniki. Ciekawe, czy Michał ma tutaj internet?
– I jak tam nasza wiedźma? – Dobiegło mnie ze sklepu.
Czyżby nasz przystojny łowca Krzysztof? Wyjrzałam z
zaplecza.
– W sensie że ja? – upewniłam się. Odpowiedział mi radosnym
uśmiechem (niech on przestanie, bo sobie kolana poobijam…) i skinieniem głową.
Michał powstrzymał się od odpowiedzi. – Niekoniecznie wiedźmio.
– Żadnych oznak mocy – uzupełnił szef. – Jak dla mnie to
ona jednak nie jest wiedźmą.
Krzyś minę miał bardzo pocieszną. Szczęka mu delikatnie
opadła, oczy wyszły na wierzch i wyglądał, jakby zaraz miał paść trupem. Aż
taki szok? Niby czemu?
– Jesteś pewien?
Michał skinął głową. Krzyś ciężko usiadł w fotelu stojącym
tuż obok i zasępił się.
– Miałem nadzieję, że jednak wreszcie się w okolicy pojawi
jakaś wiedźma, z którą da się spokojnie porozmawiać.
– A to w okolicy same wariatki mieszkają? – zainteresowałam
się. Ja może i nie mam nic przeciwko mozolnym i dokładnym zajęciom, ale trochę
mnie już zaczynały plecy boleć od przenoszenia książek z miejsca na miejsce i
stwierdziłam, że chwila przerwy dobrze mi zrobi. A nawet empetrójki nie
wzięłam, więc byłam zdana na podsłuchiwanie rozmów Michała z klientami. Trzeba
przyznać, że nawet ciekawe się zdarzały.
– W większości to mniej więcej ten sam kaliber, co drude. –
Westchnął ciężko łowca. Na samo wspomnienie aż mnie obtrząsnęło. Nie ma co,
ciekawy folklor mi się tutaj objawia. Przy okazji… może jednak bym wspomniała
Michałowi o koszmarach?
Może jednak nie teraz.
– Niestety, alem normalna aż za bardzo. – Rozłożyłam
bezradnie ręce. – A przynajmniej normalna w tej kwestii – dodałam,
uświadamiając sobie, że w niewielu aspektach słowo „normalna” może się do mnie
odnosić.
Michał wzruszył ramionami.
– Przynajmniej wygląda na to, że antykwariuszka będzie z
ciebie nawet niezła. Jak ci idzie z robieniem porządków?
Ot, i się wydało. Ale niech mu będzie, ostatecznie za coś
mi płaci.
– Mam już sporą ilość fiszek i zostały mi tylko trzy sterty
książek do przejrzenia, czy gdzieś się jeszcze jakieś nie zaplątały. Byłoby
jeszcze fajniej, jakbym chociaż wiedziała, ile tego tałatajstwa powinno być. –
Nie powstrzymałam się od drobnej złośliwości.
Michał popatrzył na mnie z urazą.
– Naprawdę, chyba nawet ja nie dałabym rady zrobić takiego
burdelu w książkach – Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Bałaganiarą jestem
straszliwą, ale to już przeszłoby moje zdolności.
– Trochę książek w ogóle nie jest spisanych – poinformował
mnie szef z jakąś taką perfidną złośliwością wypisaną na twarzy. Wyraz
niedowierzania na pysku musiałam mieć dość komiczny, bo Krzysiowi się humor
wyraźnie poprawił. Parsknął śmiechem i pokręcił głową.
– Przekażcie moim rodzicom, że ich kocham, jak już sczeznę
zawalona stertami nieopisanych książek – poprosiłam ponuro i odmaszerowałam z
powrotem do pracy. Natychmiast się jednak wróciłam, tknięta nagłym i
nieprzyjemnym przeczuciem. – A książki tutaj masz jakoś spisane?
– Mam – odpowiedział szef, czegoś urażony.
– Bogom niech będą dzięki – sapnęłam i popełzłam szukać
reszty fiszek, odprowadzana radosnym śmiechem łowcy.
Ładny ma ten śmiech, sukinsyn.
Nie dane mi było długo popracować. Ledwo złapałam rytm,
kiedy wybił mnie z niego pukaniem we framugę Michał.
– A ty może byś coś zjadła, co? Przerwę obiadową miałaś pół
godziny temu.
Popatrzyłam na niego lekko nieprzytomna. No popatrz, to już
ta godzina? Z westchnieniem podniosłam się z obolałych kolan i otrzepałam
spodnie.
– Może i bym coś zjadła – zastanowiłam się na głos.
Nad ramieniem Michała pojawiła się głowa Krzysia. Cholera,
on tu nadal jest? I patrzy jakoś tak… podejrzliwie. No co ja mu zrobiłam?
Następny, co się obraża nie wiedzieć o co. Najpierw Dawid, a teraz ten.
– Dobra, skoro szef nalega, to pójdę na obiad –
zdecydowałam. Upewniłam się, że fiszki są w pudełku zachachmęconym z pracowni i
wygrzebałam torebkę spod krzesła. Krzyś szarmancko pomógł mi założyć płaszcz i po
chwili namysłu stwierdził:
– Pójdę z tobą.
Akurat walczyłam z samą sobą, żeby się nie zarumienić jako
ta piwonia i mnie aż szlag trafił.
– A może jednak nie? – Spróbowałam przybrać wyraz twarzy
bazyliszkowaty i nieprzystępny, ale chyba mi znowu brak mimiki nabruździł.
– A może jednak tak? – uśmiechnął się w odpowiedzi
rozbrajająco i wbił się w brązową skórzaną kurtkę. Taką prawdziwą, znoszoną do
nieprzyzwoitej wręcz miękkości. Chyba mam przerąbane. Całe życie dałam radę
przejść bez nawet zauroczenia, a tu się zaczynają jakiś dziwne podskoki serca i
motylki w żołądku.
– Kasieńka, on i tak z tobą polezie. Lepiej, żeby poszedł z
tobą niż za tobą – wtrącił się Michał.
– Nie nazywaj mnie tak! – obruszyłam się. Nie będzie mi
tutaj gość bezcześcił tatowego zdrobnienia!
– To jak? Może „panienko”? – uśmiechnął się zawadiacko.
Chciałam rzucić w niego poduszką z pobliskiego fotela, ale
się powstrzymałam.
– Gdzieś ty to wszystko zmieściła? – Krzysiek od pizzerii
zadawał w kółko to samo pytanie, jak zacięta płyta. Przewróciłam oczami
wchodząc do antykwariatu i stanęłam jak wryta w podłogę, tknięta nieprzyjemnym
przeczuciem. Coś było nie tak… dzwonek milczał jak zaklęty. Poczułam jak łowca
spina się za moimi plecami.
W sklepie panowała nienaturalna cisza. Jakoś od początku
średnio przejęłam się faktem, że nie słychać tu raczej odgłosów ulicy, ale mimo
tego jakiś szum w tle cały czas był – szelest kartek, muzyka z radia gdzieś
piętro wyżej, rozmowy klientów z Michałem, sam Michał, rozbijający się w
chwilach, kiedy nie miał kogo obsługiwać (albo z kim plotkować, a plotkuje
facet jak przekupka), jak Żyd po pustym sklepie…
A teraz cisza. I pustka. Jakaś taka nieprzyjemna atmosfera,
jeżdżąca obgryzionym z nerwów paluchem po kręgosłupie.
Krzysiek przesunął się przede mnie. Jakoś nie miałam ochoty
się bronić. Feminizm feminizmem, ale nie bójmy się spojrzeć prawdzie w oczy – ja mam półtora metra wzrostu i ważę mniej niż pięćdziesiąt kilo, natomiast
łowca był wyższy o głowę i dobrze umięśniony. I, cóż, miał doświadczenie w praniu
niemiłych stworzeń po pyskach. Cały obiad umilał mi opowieściami o różnych
paskudach, których żywot zakończył się przedwcześnie z jego, Krzyśka, winy.
Dobrze, że obrzydliwa raczej nie jestem. I że nie trafiła się opowieść o
jakiejś pajęczakowatej potworze, bo tego chyba byśmy nie zniosły, ja i moja arachnofobia.
Z zaplecza dobiegł nas odgłos szamotaniny i stłumione przekleństwa. Łowca na miękko ugiętych nogach powoli podszedł do drzwi. Które były zamknięte, co nie podobało mi się jeszcze bardziej, niż brak odzewu dzwonka. Ja bym najchętniej spieprzała najszybciej, jak się da, ale coś mnie powstrzymało. Pewnie klauzula w umowie, według której nie wolno mi opuścić stanowiska, jeśli już na nim jestem. Krzysiek był już może dwa kroki od drzwi, kiedy te wybuchły mu w twarz. Z trudem powstrzymując jak najbardziej stosowny w tej sytuacji pisk, rzuciłam się między potężną szafę a biblioteczkę. Mogłam stąd obserwować, jak Krzysiek przelatuje przez całą długość sklepu i ląduje na sekreterze zastawionej lampami, stojącej pod oknem. Oj, będzie miał Michał klejenia…
Z zaplecza dobiegł nas odgłos szamotaniny i stłumione przekleństwa. Łowca na miękko ugiętych nogach powoli podszedł do drzwi. Które były zamknięte, co nie podobało mi się jeszcze bardziej, niż brak odzewu dzwonka. Ja bym najchętniej spieprzała najszybciej, jak się da, ale coś mnie powstrzymało. Pewnie klauzula w umowie, według której nie wolno mi opuścić stanowiska, jeśli już na nim jestem. Krzysiek był już może dwa kroki od drzwi, kiedy te wybuchły mu w twarz. Z trudem powstrzymując jak najbardziej stosowny w tej sytuacji pisk, rzuciłam się między potężną szafę a biblioteczkę. Mogłam stąd obserwować, jak Krzysiek przelatuje przez całą długość sklepu i ląduje na sekreterze zastawionej lampami, stojącej pod oknem. Oj, będzie miał Michał klejenia…
Podłoga skrzypnęła pod czyimiś krokami. Tak jakoś na
wysokości biurka, czyli może ze dwa metry ode mnie. Przestałam oddychać,
próbując wcisnąć się jeszcze głębiej, modląc się, żeby cień między meblami był
wystarczająco głęboki.
Nie był. Z mojej, sama przyznam, dość debilnej kryjówki
wyciągnęła mnie za kłaki czyjaś ręka. Po chwili bezsensownego szamotania się
mogłam sobie obejrzeć właściciela kończyny w pełnej krasie. Przeżyłabym bez
tego widoku, przyznaję, zwłaszcza po atrakcjach jakie od dwóch tygodni fundowały
mi wspomnienia drude.
Gość miał co najmniej dwa metry wzrostu, był szeroki w
barach i miał dłuuugie nogi. I na tym się jego dobre strony kończyły, bo reszta
była tak nieestetyczna, jak to było fizycznie wykonalne. A może nawet bardziej.
Prawą stronę twarzy miał zniekształconą paskudną,
poszarpaną blizną, ciągnącą się od skroni, przez oko (które już mógłby zasłonić
albo co, po co straszyć ludzi jeszcze bardziej?), policzek i kończącą się na
szyi tuż pod brodą. Lewa strona twarzy też jakoś estetyczna nie była, nos
krzywy i czerwony, oczko świńskie i wyłupiaste, usta wykrzywione w grymasie
wściekłości… a całość nalana i posiniała, nie wiem, z gniewu czy po prostu miał
jakieś problemy z wentylacją.
Zdążyłam jeszcze zarejestrować kołtun na łbie i suknię
plugawą, bo wyciągnąwszy mnie z mojej kryjówki klient wrzasnął mi prosto w
twarz:
– Gdzie ona jest?!
No mógłby chociaż w jakąś gumę do żucia zainwestować. Z ust
mu cuchnęło przetrawionym alkoholem i rozkładem, aż z trudem powstrzymałam
odruch wymiotny. Gość wyglądał na ostro wkutego, lepiej nie pogarszać mu
nastroju, rzygając na buty. Zwłaszcza, że w dłoni aktualnie nie zaplątanej w
moich włosach, klient trzymał paskudnie zakrzywiony bułat. Miałam nieodparte
wrażenie, że widziałam go w pracowni Michała…
– Gdzie?! – powtórzył klient. Pokręciłam tylko z
niezrozumieniem głową, zdjęta nagłym strachem o szefa. Ostrze było czyste, ale
to nie świadczyło, że gość nie mógł mi pracodawcy wykończyć ręcznie. Gdzieś za
moimi plecami z cichym jękiem Krzyś z hurgotem wygrzebywał się spod sterty
lamp. Przynajmniej tyle, że on jeszcze dycha.
– Zostaw ją! – krzyknął łowca jakimś takim nieswoim głosem.
W odpowiedzi napastnik obrócił mnie twarzą do Krzyśka i przełożył chwyt z moim
włosów na szyję. Widok może miałam teraz lepszy, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę
moją niezdrową fascynację poobijanym przystojniakami, ale dopływ powietrza
jakiś taki… ograniczony. Skrzeknęłam w akcie protestu przeciwko tak
bestialskiemu traktowania mojej skromnej osoby. Klient jakoś chyba nie
zauważył, Krzysiek natomiast wyglądał, jakby go właśnie szlag trafił. No jakbym
nie stała na czubkach palców nie mogąc oddychać, mając za plecami jakieś
dwieście kilo irracjonalnej furii, to bym pewnie właśnie mdlała z wrażenia. Ale
adrenalina robi swoje i na razie do mdlenia było mi daleko – gość po chwili
namysłu nieco poluźnił uchwyt.
– Gdzie jest Loretta? – warknął brzydal ponad moją głową.
Ke? Krzyś chyba też niekoniecznie wiedział o co chodzi, bo na jego twarzy przez
moment osłupienie walczyło z lodowatą furią.
– Jaka Loretta, człowieku, o co ci chodzi? – zapytał głosem
straszliwie spokojnym. I, niestety, mało dyplomatycznym, ja rozumiem, presja i
takie tam, ale tu chodzi o moją szyję!
– Moja Loretta! – wyjaśnił napastnik zwięźle i chyba
stwierdził, że koniec użerania się z debilami, pora przejść do perswazji.
Zacisnął dłoń na mojej szyi i podniósł mnie do góry, skutecznie odcinając mi
dopływ powietrza. Przez chwilę tak dyndałam, nie mogąc złapać oddechu i
wpatrując się w pełne przerażenia oczy łowcy. Zielone ma, sukinkot, przeszło mi
przez myśl i w tym momencie odezwały się ukitrane gdzieś w pomroce pamięci
rady, jak radzić sobie z dużym napastnikiem. Który na dodatek nie pomyślał,
żeby ograniczyć mi ruchliwość rąk. Wbiłam mu palce wskazujący i środkowy pod
brodę, dzięki czemu poluźnił uchwyt na mojej szyi i opuścił mnie na podłogę.
Niestety, nadal nie puścił, więc zanim zdążyłam sprawę przemyśleć, opadłam na
kolano i przeciągnęłam go nad sobą. Poleciał nawet ładnie, lądując rozciągnięty
na plecach między mną a Krzysiem. Bułat wyleciał mu z dłoni i posunął się pod
biblioteczkę. Łowca zareagował błyskawicznie, ale, niestety, napastnik
pozbierał się jeszcze szybciej. Prysnęłam za gablotę, żeby nie włazić im w
drogę i nie oberwać przy okazji, rozcierając sobie obolałą szyję. No to przez
kilka następnych dni będę nosiła golfy, pomyślałam ponuro, kiedy brzydal
sprawnie nokautował Krzysia. Niedobrze… Rozejrzałam się dookoła, szukając
czegoś, czym mogłabym się chociaż spróbować obronić, podczas kiedy klient
upewniał się, że łowca na razie nie wstanie i nie będzie mu znowu bruździł.
Dużo to Krzyś mu zresztą nie zrobił…
Moje spojrzenie padło na kuty zestaw narzędzi kominkowych
wiszący w stojaku przybitym do ściany. Skontrolowałam sytuację na froncie –
brzydal nadal pastwił się nad Krzyśkiem, uparcie próbującym wstać, no dałby już
sobie spokój i oszczędził sobie resztki zdrowia i rzuciłam się za plecami napastnika po
żelastwo. Zdążyłam wyciągnąć paskudnie zakrzywiony pogrzebacz i, nawet nie
sprawdzając, obróciłam się, z impetem uderzając gościa w bok głowy. Ładnie
pociągnęłam, z biodra, tatuś byłby ze mnie dumny, pomyślałam nieprzytomnie.
Gość huknął na podłogę, a ja przyłożyłam mu jeszcze kilka razy, tak dla
pewności. Wolałabym, żeby nie wstał jeszcze bardziej wściekły, niż był dotychczas.
Po kilku uderzeniach oprzytomniałam. Spojrzałam na swoje
dzieło i po raz drugi dzisiaj powstrzymałam odruch wymiotny. Słona ślina zalała mi usta. No, teraz to już
na pewno nie wstanie. Krzysiek niemrawo zbierał się z podłogi, więc zostawiłam
go z naszym niedoszłym katem i wpadłam na zaplecze. Nie znalazłszy tam Michała
skoczyłam do drzwi pracowni, uchylonych na kilka centymetrów. I o mało nie
zaliczyłam rzeczonymi drzwiami w nos, kiedy szef otworzył je z impetem i
przerażeniem wypisanym na twarzy. Obrzucił mnie spojrzeniem, katalogując
rozczochrane włosy, pewnie jakiś nienaturalny kolor twarzy, ogólne zasapanie i
pogrzebacz, zaciśnięty kurczowo w dłoni. Pogrzebacz, z którego właśnie z
nieprzyjemnym plaśnięciem zjechało coś różowawego.
Podniosłam narzędzie zbrodni na wysokość oczu i, popatrując
na nie niepewnie, uśmiechnęłam się do szefa obłędnie.
– Gdzie goblin? – wyrzucił z siebie w końcu Michał. Widać
postanowił zignorować fakt, że jego pracownica najwyraźniej właśnie dokonała
mordu na istocie rozumnej.
– TO ma być goblin? – upewniłam się z niedowierzaniem,
wskazując pogrzebaczem w kierunku sklepu. Głos miałam paskudnie zachrypnięty, gardło zaczynało mnie boleć. – Jakoś sobie zawsze wizualizowałam
gobliny… mniejsze.
Michał nawet nie słuchał mnie do końca, ominął mnie i wpadł
do sali sklepowej. Chwilę wpatrywałam się w rozgardiasz panujący w pracowni i skonstatowałam
ponuro, że pewnie każe mi to później posprzątać. Zrobiłam w tył zwrot i
popełzłam za szefem, czując, jak schodząca ze mnie adrenalina zostawia za sobą
wyczerpanie i powoli rosnącą we mnie histerię.
W drzwiach na zaplecze zgarnął mnie Krzyś i delikatnie
wyciągnął mi z ręki pogrzebacz. Nawet nie zauważyłam, że nadal go trzymałam,
jakby był jedyną rzeczą, która powstrzymywała atak paniki, buzujący mi w klatce
piersiowej.
– Jak… – Michał zachłysnął się powietrzem, pochylony nad
brzydalem rozciągniętym na podłodze. Starałam się nie patrzeć w tamtą stronę i
skupiłam się na dotarciu do szezlonga. Jak ja lubię ten mebel, zawsze w nim
mogę znaleźć oparcie… – Jakim cudem udało ci się go… – Nie dokończył. Nie
musiał. Chyba jednak zatłukłam gościa definitywnie.
– Żelazo – odpowiedziałam zwięźle, wskazując na pogrzebacz.
W oczach mi pociemniało, w głowie się zakręciło. Zabiłam kogoś. Żywego,
oddychającego… nie człowieka, ale chyba istotę inteligentną. Przed oczami jak
na zawołanie stanęły mi obrazki z koszmarów fundowanych mi przez wspomnienia
drude. A starałam się o tym zapomnieć!
– Głowa między kolana! – rozkazał Krzysiek, rzucając się w
moją stronę i przyginając mnie do pożądanej pozycji.
Chwilę potrwało, zanim odzyskałam jako taką władzę nad
własnym ciałem. Dobrze, że przynajmniej nie zemdlałam.
Znowu.
Michał kazał Krzyśkowi ściągnąć Laurę i Dawida. Ponoć tylko
oni posiadali samochód wystarczająco duży, żeby móc przetransportować dwumetrowego
nieboszczyka, a i doświadczenie w pokątnym pozbywaniu się nieboszczyków mieli dość spore. Nie dociekałam. W czasie, kiedy oni użerali się z niechętnymi do współpracy
wilkołakami, ja skopałam swoją moralność, wmawiając sobie, że to była obrona
własna i proszę mi tutaj nie podskakiwać. Taki lajf, mógł gość mnie nie
poniewierać, mógł zostawić w spokoju Krzyśka, mógł w ogóle nie pakować się do
antykwariatu. Zresztą, biorąc pod uwagę kompletny obłęd, wesoło machający do
mnie z jednego świńskiego oczka przez ten moment, kiedy stałam (czy raczej wisiałam) z goblinem
twarzą w twarz, nic poza trepanacją czaszki pogrzebaczem by mu nie pomogło.
I tego wisielczego humoru będziem się trzymać!
Michał udał się na zaplecze w poszukiwaniu jakiejś torby
albo innej folii, żeby z mojej nieszczęsnej ofiary nie wypłynęło więcej niż do
tej pory, Krzyś popatrywał na mnie podejrzliwie, pochylony nad goblinem. Uniosłam
brwi i nadałam twarzy wyraz skończonej niewinności. Łowca pokręcił tylko głową.
Szef wrócił, dzierżąc w dłoni sześćdziesięciolitrowy worek
na śmieci, którym wspólnymi siłami owinęli roztrzaskaną głowę goblina. Przypatrywałam
się całemu procesowi z niezdrowym zainteresowaniem. Dalej było mi niedobrze,
ale nie mogłam oderwać wzroku. To ja to zrobiłam…
– Może ja skoczę po mopa? – zaproponowałam, dodając ponuro
w myślach dopóki nie wbiłam się w kolejny atak histerii.
– Siedź – rozkazał Krzysiek. Sadysta.
– Idź, dziecko. W łazience jest wiadro i chyba jakiś płyn
do mycia podłóg – zlitował się równocześnie Michał. Oczywiście posłuchałam
szefa i ulotniłam się z bezpośredniego otoczenia trupa.
Brrr, niezły początek mojej kariery zawodowej.
Mopa i wiadro wypełnione rozcieńczonym płynem przekazałam w
ręce Michała i natychmiast trafiłam w ciepłe, opiekuńcze ramiona Laury.
Natychmiast też zaczęła lamentować, oglądając moją szyję. No to najwyraźniej
siniaki właśnie zaczęły wyłazić… Nad jej ramieniem widziałam, jak Krzysiek z
Dawidem zgodnie ładują dziwnie wybrzuszony tobół ze starego dywanu do odrapanej
furgonetki. W odpowiedzi na moje pytające spojrzenie Michał machnął ręką i, nie
odrywając się od mycia podłogi, wyjaśnił:
– Dywan i tak miałem wywalić, a tak przynajmniej się na coś
przydał.
Laura tymczasem przeżywała moje kolejne bliskie spotkanie z
paranormalnym.
– Dobrze, że Krzysiek był w pobliżu…
Prychnęłam w jej ramię. Ta, jasne.
– Jedyne, do czego się przydał, to odwrócenie uwagi –
uświadomiłam Laurę.
Panowie akurat skończyli użerać się z niechcącym
współpracować zewłokiem i wrócili do sklepu.
– To było dzieło naszego maleństwa – uzupełnił łowca. Ej
no, już mógłby sobie darować. Ja wiem, że jestem mała, a w towarzystwie ludzi
wyższych niż metr osiemdziesiąt moje półtora metra wygląda wręcz komicznie. Nie
musi mi przypominać.
Laura i Dawid jak jeden mąż popatrzyli na mnie z
niedowierzaniem.
– Nie spodziewał się, że w ogóle będę się bronić, ot i
wsio. – Wzruszyłam ramionami. – A kto to jest Loretta? – postanowiłam
odwrócić od siebie ogólną uwagę.
– Nie wiem, szczerze powiedziawszy – zwierzył się szef.
– A czemu pytasz? – zainteresował się Dawid.
– A bo nasz gość właśnie o Lorettę jakowąś pytał –
wytłumaczyłam.
Dawidowi, który do tej pory wyglądał na dziwnie
ucieszonego, mina trochę zrzedła.
– Ups – wyrwało się Laurze.
– Co ups? – spojrzałam na oboje podejrzliwie. Nie ja jedna
zresztą, Krzysiek i Michał też wyglądali na zainteresowanych. Krzysiek poza tym
wyglądał, jakby goblin usiłował mu przerobić twarz na mielonkę. Mam nadzieję,
że nie zostanie mu tak na stałe, jak ja mam pracować w takich warunkach, to
domagam się z tego jakichś korzyści, nawet jeśli miałyby być to czysto
estetyczne wrażenia!
– Z tego co wiem, – Laura po chwili wahania zebrała się w
sobie. – drude miała na imię Loretta.
Zamrugałam, osłupiała. Goblin i wiedźma opętująca dziewice.
Tego jeszcze nie grali!
– Chcesz mi powiedzieć, że ona… – zaniemówiłam w pół
zdania. Laura skinęła głową, dziwnie zakłopotana. – I on… – odzyskałam na
chwilę mowę. Laura znowu mi przytaknęła. – A ja ich oboje w mniej lub bardziej
dosłownym sensie wykończyłam? – upewniłam się masochistycznie.
Super. Po prostu świetnie. Wychodzi na to, że goblin pewnie
przeze mnie zwariował.
– Ej, maleńka, daj spokój – Michał próbował mnie chyba
pocieszyć. Won z mojej głowy, cholero! – Skoro jej szukał, to raczej nie
wiedział, że już się jej pozbyliśmy. Już taki był…
Dzięki. Naprawdę, podniosło mnie to na duchu.
– Spójrz na to z innej strony – Do rozmowy włączył się
Krzysiek. – Jakby wiedział, że jego ukochana nie żyje, to by się pewnie nie
patyczkował z pytaniem, gdzie jest, tylko po prostu by nam poukręcał łby.
O, dziękuję, to już może być amunicja dla mojego instynktu
samozachowawczego. We dwoje wspólnymi siłami zakneblowaliśmy moralność, która
zaczynała powoli znowu dochodzić do głosu. Dla pewności jeszcze cholerę
związaliśmy, co się będzie szarogęsić.
Po raz kolejny pozbywszy się moralności, której miągwienie
mi nad uchem tylko obniżało moje morale i pchało mnie wprost w wyczekujące
objęcia histerii, otrząsnęłam się z rozważań natury filozoficznej i zeszłam na
ziemię.
– I co macie zamiar zrobić z truchłem?
– Wywieziemy za miasto, wykopiemy mogiłkę, zalejemy
benzyną, podpalimy, a jak już się wypali zasypiemy solą i żelaznymi opiłkami.
Tak, na wszelki wypadek – wyjaśnił mi usłużnie Dawid. Laura popatrzyła na niego
bykiem. No ja wiem, że wyglądam jak gimnazjalistka, jak mam dobry dzień, ale,
bogowie, nie jestem delikatnym kwiatuszkiem. Przed chwilą zatłukłam gościa
wyższego ode mnie o dobre pół metra i nawet mną tak bardzo nie trzepnęło. Na
razie. Proszę mnie nie traktować, jakbym nie wiedziała, co zrobiłam i jakie są
tego konsekwencje. Konsekwencje czyli potrzeba pozbycia się trupa w taki
sposób, żeby nikt go nie znalazł i nie zaczął zadawać niewygodnych pytań.
Plan wydawał się nawet niezły. Pewnie mają wprawę,
pomyślałam i przestałam się zastanawiać nad śmiercią, morderstwem i innymi
takimi. Atakom paniki mówimy stanowcze nie.
Michał stwierdził, że on teraz musi zrobić porządek w
sklepie a później go oczyścić w związku z czym zamyka wcześniej i mamy się
wszyscy wynosić. Więc poszliśmy. Dawid z Krzyśkiem wsiedli do furgonetki i
pojechali zająć się pozbywaniem trupa a ja zostałam z Laurą przed sklepem.
Po chwili wahania ruszyłam w kierunku rynku, co będę tak
stać na mrozie, dawno mnie w empiku nie widzieli. Daleko nie zaszłam, bo Laura
złapała mnie za łokieć i pociągnęła w przeciwnym kierunku.
– Zostajesz dzisiaj u nas – poinformowała mnie tonem
nieznoszącym sprzeciwu i głucha na moje jęki zaciągnęła na przystanek na Ruskiej.
W pewnym momencie w akcie desperacji przestałam stawiać kroki i zaparłam się
piętami o chodnik. Nawet nie zauważyła, po prostu pociągnęła mnie dalej.
Zarzuciłam pomysł przeciągnięcia wilkołaka (chociaż pewnie nawet ze zwykłą
śmiertelniczką o wymiarach Laury miałabym problemy, nie, żeby była duża, czy
coś, po prostu była wysoka. I miała mięśnie… czemu oni wszyscy muszą być
atrakcyjni?) kiedy doszedł mnie zapach podejrzanie przypominający paloną gumę.
Zapach, jak się po chwili okazało, pochodził od opon jakiegoś nadpobudliwego
kierowcy a nie z podeszew moich trampków, ale i tak wolałam nie ryzykować.
– Ale ja nie chcę – zaprotestowałam słabo, kiedy pakowała
mnie do tramwaju, który akurat przyjechał. Jak na zawołanie, co ona ma jakiś
pakt z komunikacją miejską? Ja też tak chcę!
– Nie marudź, przeżyłaś dzisiaj traumę, nie zostaniesz
sama, jeśli to ode mnie zależy. A zależy.
– Jakoś ostatnio nie mieliście wyrzutów sumienia!
– Bo ostatnio stwierdziliśmy, że lepiej nie wystawiać cię
na kolejne wstrząsy, przynajmniej na razie. Jakbyś miała jakieś problemy, to
przecież wiesz, gdzie znaleźć Michała, prawda?
Powalająca logika. Zostawmy w spokoju dziewczynę, dodam, że
dość rozchwianą emocjonalnie, do tego samotną i zamkniętą w sobie, która
właśnie przeżyła chyba największy szok w swoim życiu. Wzniosłam oczu ku niebu.
No przecież to się nie mogło źle skończyć prawda?
– Możemy sobie coś wytłumaczyć? – wkurzyłam się. Idąc za
radą Małej Mi mogę być albo szczęśliwa, albo zła, do tego pierwszego było mi
daleko, za to drugie było chyba jedyną możliwością, żebym się uzewnętrzniła. O
ile się nie rozryczę. – Tak szczerze, jak kobieta kobiecie? Ty nie masz
pojęcia, ile ja mam problemów. Od dwóch tygodni mam takie koszmary, że jak się
już wreszcie z takiego obudzę, to już więcej nie zasnę. I to nie jakieś
niewyraźne powidoki albo wrażenie, że coś się na mnie gapi. – Laura nie
wyglądała na szczęśliwą z nagłego wybuchu moich zwierzeń. Szczerze, wyglądała,
jakby zastanawiała się, czy mnie zatkać czymkolwiek co jej w ręce wpadnie, a w ostateczności
rzeczoną ręką, czy po prostu mnie walnąć w łeb i udawać, że wcale nie straciłam
przytomności, to tylko narkolepsja, koleżanka już tak ma. – Nie, ja mam
codzienny seans wspomnień drude i, uwierz mi, baba była porąbana. Poza tym
jestem samotna, najprawdopodobniej mam lekki przypadek depresji, moja samoocena
leży gdzieś na poziomie Rowu Mariańskiego i ogólnie jestem żałosna. A tak w
ogóle, to chyba wreszcie mnie dopadł szok, bo w normalnej sytuacji, w życiu bym
tego nie powiedziała, zwłaszcza w miejscu publicznym, a teraz zamilknę na wieki
i nie będę się więcej poniżać, howgh – zakończyłam tę tyradę i potoczyłam wokół
wzrokiem cokolwiek wariackim. Jest na sali psychiatra?
Popatrzyła na mnie z dziwną mieszanką współczucia i
niedowierzania. No co się dziwisz, nie można mieć problemów poza
nadprzyrodzonymi wyskakującymi na mnie z lodówki?
Resztę drogi spędziłyśmy nie odzywając się do siebie. Laura
próbowała mnie objąć ramieniem, ale dokładnie wymierzony w żebra cios łokciem
natychmiast wybił jej ten pomysł z głowy.
Wytuliła mnie później, jak obudziłam się o trzeciej w nocy
na ichniej kanapie i wpadłam w cichą, prywatną histerię. Wyszło na to, że
wilkołaki są w stanie wyczuć, że ktoś ma atak za ścianą. A może słyszała, jak
hiperwentyluję w poduszkę…