Po tygodniu inwentarki byłam już w antykwariacie zadomowiona,
jak nigdy nie udało mi się zadomowić w żadnym z mieszkań wynajmowanych podczas
studiów. W kąciku kuchennym obok czajnika elektrycznego pojawił się ogromny
kubek z sową, zanabyty specjalnie, żeby mi się lepiej pracowało, laptop nawet
już nie musiał pytać, czy łapać miejscowe wifi, szef nawet się szarpnął i
skombinował mi niewielki, wysiedziany fotel obity malinowym pluszem. Fotel
wyglądał tragicznie, nie wiem, kto wpadł na genialny pomysł, żeby to obić takim
kolorkiem, ale nie narzekałam, bo był naprawdę cholernie wygodny. Po trzech
dniach udało mi się nawet odgruzować stół, do tej pory zawalony tomami i
luźnymi papierami. Jakim cudem Michał był w stanie cokolwiek tutaj znaleźć
pozostawało dla mnie zagadką.
Szczerze? Nie spodziewałam się, że ta praca sprawi mi tyle
frajdy. Cały dzień ryłam w książkach, szczęśliwa jak norka, i średnio chciało
mi się kończyć. Oczywiście, na razie daleko było mi do końca, samo
uporządkowanie fiszek zajęło mi ładne dwa dni, a później jeszcze musiałam się
przeryć przez zakurzone tomiszcze pełne wpisów nie tylko o książkach, ale też i
całej reszcie tałatajstwa, które się przez antykwariat przewijało. A że przy
okazji od czasu do czasu podsłuchiwałam rozmowy Michała z klientami, praca szła
mi dość powoli, ale szła. Sam Michał nie wydawał się specjalnie niezadowolony z
mojego iście żółwiego tempa. Sprawiał wręcz wrażenie zaskoczonego, że idzie mi
tak szybko.
Popatrzyłam znad kubka na zawalone książkami zaplecze.
Szybko, ta jasne. Dopiłam zimne już resztki herbaty i zakasałam rękawy. Po
pierwszym tygodniu miałam nawet poważny gryplan. Bo to nie jest tak hop siup,
sprawdzę, co jest, czego nie ma, dopiszę to, co nie jest zapisane i już. Trzeba
jeszcze jakoś to wszystko ogarnąć, a to już nie było takie proste.
Ściany zaplecza, poza kątem z czajnikiem i niewielką
lodóweczką, zastawione były półkami, uginającymi się pod ciężarem makulatury.
Po posortowaniu fiszek stwierdziłam, że mam dwa wyjścia. Albo stwierdzić, że
pieprzę, nie będę się bawić i po prostu ustawić wszystko alfabetycznie i modlić
się, żeby miejsca na półkach wystarczyło, albo porozkładać to jeszcze na
gatunki. Drugi pomysł dość szybko poszedł w odstawkę, bo napotkałam pewne
problemy. Gdzie dla przykładu miałby wylądować tom o przesądach żołnierzy w
czasie wojen? W historii czy w folklorze? Takie same problemy byłyby pewnie
przy szukaniu książek, więc sobie odpuściłam. Przy okazji ściągnęłam sobie
programik do katalogowania książek. Nie jesteśmy przecież w średniowieczu, żeby
to zapisywać na papierze, jak zwierzęta!
Liczyłam, że podczas robienia porządku na zapleczu jakaś
część książek wystawionych w sklepie zostanie kupiona, więc niektóre z zaplecza
będzie można wynieść na ich miejsce. To, albo okaże się, że zaplecze jest tak
samo rozciągliwe, jak sklep. Druga opcja urządzałaby mnie bardziej, bo nie
wiedziałam, jaki przerób miał antykwariat, a do tego niewiele książek z
zaplecza nadawało się do wystawienia w ogólnodostępnej części. Niby sklep miał
być niewidoczny dla normalnych ludzi, ale mój przypadek jasno pokazywał, że
wypadki się zdarzają, lepiej więc nie ryzykować. Poza tym część książek nie
nadawała się nawet do pokazywania klientom wiedzącym co i jak.
W końcu, kiedy już ogarnęłam sprawy techniczne,
wychechłałam wszystkie półki i mogłam brać się do roboty.
Krzyś nie objawił się w antykwariacie ani razu od moich
dwóch pierwszych dni w pracy. Wilkołaki natomiast pojawiały się często, aż
zaczęłam się zastanawiać, czy oni w ogóle mają jakąś pracę.
– Mamy, oczywiście, że mamy – uśmiechnęła się do mnie
Laura, kiedy ją o to zapytałam. Za każdym razem, kiedy przychodziła do
antykwariatu natychmiast kierowała się na zaplecze, które stało się po trzech
tygodniach terenem moim i nikogo innego, i bardzo szybko zyskała status
pomocnika bibliotekarza. Inaczej się tego nazwać nie dało.
– Dawid pracuje w firmie informatycznej, a ja jestem
redaktorem i tłumaczem – wyjaśniła. – O to chodzi? – zapytała, unosząc do góry
opasłe tomiszcze z tłoczonym na okładce tytułem.
– Nie – pokręciłam głową. – To ma być francuskie, a tu masz
jak w mordę strzelił gotyk na okładce. Ale odłóż gdzieś na stół, pewnie zaraz
się gdzieś objawi w fiszkach albo spisie. Michał średnio chyba ogarnia, jak
zapisywać tytuły w rejestrach… większość niemieckich książek ma pod „d”.
Laura zachichotała i położyła knigę obok kilku innych jej
podobnych (czytaj, takich, które „pewnie zaraz się gdzieś objawią”). Od
dwudziestu minut brodziłyśmy wśród stosów książek w poszukiwaniu francuskiej
rozprawy o biologii rusałek. Zadziwiające, jak szybko człowiek sobie przypomina
język, którego uczył się dobrych pięć lat temu. Z okazji dużej ilości pozycji w
różnych językach przechodziłam przyspieszony kurs co najmniej dwunastu i
przypominałam sobie te trzy, które dane mi było poznać poza angielskim. Przy
okazji uświadomiłam sobie, że mam do tych języków zadziwiający talent, który
wspomagany potrzebą pchał mnie do osiągania biegłości lingwistycznej w tempie
co najmniej zadziwiającym.
Przeryłyśmy już wszystkie stosy, w których miały szansę
znaleźć się teksty po francusku i nic. W akcie desperacji przejrzałam też kupkę
z rękopisami, Michał jakoś niekonsekwentnie zapisywał, czy książka jest
drukowana, czy jest manuskryptem, że o czymś takim jak data wydania nie
wspomnę. W ten oto prosty sposób okazało się, że ma trzy tomy tego samego
tytułu, różniące się miejscem wydania.
Byłam dopiero przy końcu spisanych książek na literkę „b”…
A było ich coś koło trzystu.
Nie mogłam odeprzeć wrażenia, że zaplecze już i tak było
rozciągnięte.
Po uświadomieniu mnie jak zarabia na życie, Laura zaczęła
przynosić swoją pracę do mojej pracy. Ogólnie robota zrobiła się jeszcze
fajniejsza, bo do przerzucania kilogramów papieru dołączyło też radosne wycie
nad niektórymi tekstami autorów przekonanych o swoim geniuszu pisarskim.
Michał tylko patrzył na nas jakoś tak… czule i co jakiś
czas opieprzał nas, że mamy przynajmniej siedzieć cicho, jak w sklepie ktoś
jest. Za każdym razem obiecywałyśmy, że dobrze, już będziemy grzeczne i za
każdym razem jakoś nie wychodziło. Ale czego on się spodziewał, wpuszczając
Laurę na zaplecze za pierwszym razem?
Ogólnie, moja praca bardzo przypadła mi do gustu. Z Laurą
też przypadłyśmy sobie nawzajem do gustu, zwłaszcza, jak zaczęła przy mnie
obgadywać Dawida i, od czasu do czasu, Krzyśka.
– Wy się z nim nie lubicie, nie? – zapytałam któregoś
paskudnego, wczesnogrudniowego dnia. Na ulicach zalegała obrzydliwa, szara
breja – pozostałość po śniegu, który spadł w nocy, Michał od pół godziny
katował nas świątecznymi piosenkami (serio? Do Bożego Narodzenia jeszcze prawie
trzy tygodnie!), dekorując sklep światełkami i łańcuchami, wśród których
zaplątała się sporadyczna bombka, a ja byłam niepocieszona, bo zostawiłam w
domu ciepłe kozaki. Laura zerknęła na mnie znad laptopa.
– Niekoniecznie. Sama rozumiesz, trudno jest nam zaufać
komuś, kto od stuleci poluje na nasz gatunek, nawet jeśli z tym konkretnym
łowcą mamy pakt o nieagresji.
– Ale mnie to nie wygląda na zwykłą antypatię – drążyłam
dalej. Jak nie będzie chciała powiedzieć, to mnie trzepnie w ucho i zmieni
temat, już parę razy tak zrobiła.
– Bo nie jest – westchnęła ciężko i zamknęła komputer. –
Widzisz, Krzysiek miał starszą siostrę. Zawód ma z rodzaju tych raczej rodowych,
więc, jak się pewnie domyślasz, siostra też była łowcą. Bardzo dobrym łowcą. Aż
za dobrym. – Po chwili wahania kontynuowała: – Wiesz, jak łowcy znajdują swoją…
zwierzynę?
– Szukają dziwnych zgonów? – zaryzykowałam.
– Zwykle. Przynajmniej od jakichś stu lat tak robią,
wcześniej sytuacja była trochę inna – byłeś inny, miałeś przerąbane. Teraz,
jeśli nie zabijamy ludzi, możemy się czuć w miarę bezpiecznie i nie zaglądać
pod łóżko, czy nie przyczaił się tam wariat ze srebrnym nożem. Siostra Krzysia
jednak nie uznawała takich metod. Poglądy miała dość jednoznacznie
średniowieczne i uważała, że aktualny system jest do niczego i jest proszeniem
się o kłopoty. Wiedziałaś, że jeśli jedno z rodziców jest wilkołakiem,
prawdopodobieństwo, że dziecko też będzie jednym z nas wynosi co najmniej
pięćdziesiąt procent? – zapytała nagle, ni z gruszki ni z pietruszki. – W
przypadku, kiedy oboje rodziców jest wilkołakami, dziecko prawie na pewno też
będzie wilkołakiem.
– Czyli że wilkołactwo jest mutacją? – upewniłam się.
– Coś w tym rodzaju. Wiesz, co to oznacza?
Oj. Ojojoj. Moja mina chyba wyrażała, w jakim kierunku
biegną moje myśli, bo Laura pokiwała głową z uśmiechem, który z radością nie
miał nic wspólnego.
– Krzysiowa siostra zamordowała kilka rodzin, w tym
pięcioro dzieci, zanim trafiła na mnie i Dawida. Mówiąc ogólnie, Krzysiek nie
może mieć do nas pretensji, że wykończyliśmy mu siostrę, zwłaszcza że baba była
wariatką. Takiego fanatyzmu dawno nie widziałam. Ale mimo wszystko, była jego
siostrą i samoobrona czy nie, ma do nas uraz. My do niego zresztą też, bo
widział, co wyprawia jego siostrunia, mógł ją powstrzymać…
Wyglądała, jakby zaraz miała się rozpłakać, albo rzucić się
najbliższemu człowiekowi do gardła. Jako najbliższy człowiek poczułam się
nieswojo.
– Przepraszam – powiedziałam cicho.
Spojrzała na mnie zaskoczona, najwyraźniej wyrwałam ją z
zamyślenia
– Nie twoja wina – uśmiechnęła się blado. – Nie musiałam ci
mówić.
– W takim razie dziękuję, że mi powiedziałaś. A teraz
wracajmy może do roboty, bo czuję, że mi ten cholerny rękopis zaraz ucieknie
pod szafę.
Roześmiała się i wróciła do pracy.
W połowie grudnia jedna ze stert książek prawie znikła.
Zostało tylko kilka tomów, które nie miały wylądować na półkach jeszcze przez
czas jakiś – tytuły zaczynały się na „k” i „o”, a ja szukałam właśnie ostatnich
opisanych pozycji na „f”. Wśród książek, które na razie zostawiłam same sobie było
tomiszcze z tych oprawnych w skórę, z mosiężnymi okuciami, krzyczące wręcz
„jestem księgą z zaklęciami!”. Kucnęłam obok i przyjrzałam się dokładniej. Na
okładce nie było tytułu, ale sądząc po nierównych i grubych kartkach,
spodziewałam się manuskryptu. Okucia na rogach były misterne, okładka miała
zatrzask w kształcie pyska jakiegoś bazyliszkopodobnego stwora. A może to smok
miał być? W każdym razie, jakiś gad.
– Nie dotykaj! – wydarł się nad moim uchem Michał.
Zamarłam, prawie dotykając czubkami palców jednego z okuć.
Powoli, ostrożnie, zabrałam rękę i odwróciłam się do szefa.
– Najlepiej się odsuń. – Michał bezceremonialnie złapał
mnie za ramiona i przestawił pod ścianę. – Skąd to się tu wzięło?
– Mnie się pytasz? Co to w ogóle jest?
– Grymuar – wyjaśnił szef. – Bardzo stary, bardzo
niebezpieczny. Zabija każdego, kto go dotknie. Byłem pewny, że jest w pracowni,
takich książek nie trzymam nawet tutaj…
Przełknęłam ślinę. Ładna książka. Szkoda tylko, że
zabójcza.
– Poczekaj tu – polecił Michał i znikł w pracowni. Po
chwili wrócił z kawałkiem płyty pilśniowej. Wsunął ją pod książkę i, bardzo
starannie trzymając palce z daleka od tomu, przeniósł znalezisko do pracowni.
Polazłam za nim.
W pracowni unosił się jak zwykle zapach lakieru i innych
chemikaliów przemieszany z delikatnym aromatem ziół. Michał położył księgę na
stole stojącym pod ścianą i zadumał się, oparty o krzesło. Po chwili
odchrząknęłam delikatnie, zwracając jego uwagę.
– Dowiem się czegoś? – zapytałam.
– Nieszczególnie masz czego się dowiadywać – westchnął. –
Nie wiem nawet, czego ten rękopis dotyczy.
– Znając życie, pewnie wszystkiego po trochu – mruknęłam. –
Wiesz może chociaż, jaki jest sens tworzenia podręcznika czarnej magii, którego
nikt nie może przeczytać?
– Nie wiem. Nie mam pojęcia nawet, jakimi zaklęciami jest
obłożony. Może można tą książkę dotknąć tylko w odpowiedniej fazie księżyca?
Albo kiedy gwiazdy są w odpowiednim układzie? A może tylko szczególne osoby
mogą jej dotykać? Nie wiem nic na temat tej książki i, powiem ci szczerze, szlag
mnie z tego powodu trafia – zwierzył mi się gwałtownie. – Od ośmiu lat usiłuję
znaleźć cokolwiek na jej temat, ale nikt nic nie słyszał, nikt nic nie wie.
– A nie da się tego otworzyć jakoś… przez coś? Nie wiem, w
gumowych rękawicach albo używając jakichś narzędzi?
Mój geniusz mnie zadziwia.
– Nie. Czego byś nie próbowała, i tak cię szlag trafi. Dwie
wiedźmy tak wykończyłem – powiedział ponuro Michał.
Niedobrze… teraz pewnie będzie nas oboje szlag trafiał.
Uśmiechnął się do mnie, znowu z dziwną czułością i wzruszył
ramionami.
– Takie życie antykwarysty. Ale skąd ona na zapleczu?
– Nie mieliście problemów z wymyśleniem, że samoświadoma
szabla bawi się z wami w chowanego w sklepie. Książka, która zabija dotykiem
nie może się przemieścić? Pewnie jej smutno było tak samej, kiedy w pokoju obok
jest tyle innych książek…
Roześmiał się.
– Może masz rację.
Miałam rację. Znaczy, niekoniecznie w kontekście samotności
zabójczego manuskryptu, ale na pewno w kontekście moich obsesji. Książka
korciła mnie przez następnych kilka dni tak, że nie mogłam się porządnie skupić
na pracy. Na innych rzeczach zresztą też.
– Co ci? – zapytała Laura znad swojej filiżanki kawy.
Zatrzymałyśmy się podczas polowania na prezenty świąteczne na coś słodkiego i
ciepłego w Afryce. Umoszczone w przytulnym kącie mogłyśmy spokojnie rozmawiać
nawet na tematy nieco… dziwne.
– Ale że co?
Zawsze miałam talent do rżnięcia głupa. Tatuś mi nawet
kiedyś dyplom zrobił.
– Jesteś jakaś taka… nieswoja. Zestresowana – uściśliła,
pociągając nosem. U kogoś innego stwierdziłabym, że pewnie ma katar. U Laury
oznaczało to, że stara się wyciągnąć informacje z mojego zapachu. Nadal mnie
zastanawia fakt, że dla nich emocje mają zapach.
– Czy ja wiem, czy zestresowana. Po prostu… – zamyśliłam
się. A, co mi tam. Przecież Michał nie zabronił mi nikomu mówić ani nic w ten
deseń, prawda? – Znalazłam książkę, której się nie da otworzyć.
– W sensie że co? Zaklejona czy jak? – zainteresowała się
Laura.
– Nie. Jak jej dotkniesz to umierasz – wyjaśniłam ponuro. –
Żadnego tytułu oczywiście nie ma, nikt o czymś takim, przynajmniej według
Michała, nie słyszał…
– A, o to chodzi. Ano wiem, to Nemezis Michała –
uśmiechnęła się delikatnie. – Rozumiem, że teraz też twoja?
Pokiwałam głową. No co ja poradzę, że mi się wkręciła ta
książka i nie chce odpuścić?
– Ale co ja zrobię? Wiedźma ze mnie żadna, więc nie
wykminię, czym jest obłożona, a sprawdzanie, czy jej zabójczość zależy od faz
księżyca albo czegoś takiego średnio mi się uśmiecha. Tylko się co jakiś czas
łapię na tym, że zaczynam się zastanawiać, co w niej takiego musi być, że ktoś
się postarał, żeby nikomu nawet do łba nie przyszło jej dotykać. I czemu w
ogóle ktoś to zapisał. I jeśli to nie autor tak tę książkę potraktował, to
czemu po prostu jej nie zniszczyć? I tak w kółko.
Zapatrzyłam się ponuro w resztki mojego deseru lodowego. Na
dworze może i zaspy i mróz, ale na deser malinowy nigdy nie jest zbyt zimno.
– Przynajmniej teraz już wiemy, że nadajesz się do tej
roboty. – Laura wyszczerzyła się do mnie radośnie. – Bez obsesji na punkcie
znajdywania różnych rzeczy, w tym prawdy, raczej byś sobie nie poradziła.
Moje ego, do tej pory nieco oklapłe, spuchło odrobinę. Po
chwili jednak na powrót oklapło.
– A tak poza chorobą zawodową? Jak się masz?
– Chodzi ci o to, czy nadal mam koszmary?
Pokiwała głową. I tak długo wytrzymała, ostatnio pytała
dobre dwa tygodnie temu.
– Mam. Przyzwyczaiłam się już chyba – wzruszyłam ramionami.
– Z tym coś trzeba zrobić. Przecież ty się wykończysz!
– E tam, jeśli po pierwszych dwóch bliskich spotkaniach
trzeciego stopnia z morderczymi istotami nadnaturalnymi nie zwariowałam, to
przeżyję i to. Zwłaszcza że mnie do tej pory nie wykończyły. Daj spokój, co z
tym zrobisz? Lobotomię mi zafundujesz? – obruszyłam się widząc jej potępiające
spojrzenie.
– Nie wiem.
Rozłożyłam ręce, no widzisz? Nikt nie wie, co z tym fantem
zrobić. Michał, któremu się przyznałam po tygodniu pracy, przekopał się przez
swoją bibliotekę, popytał znajomych egzorcystów, Krzysia wysłał, żeby zrobił to
samo wśród swoich znajomych łowców. I nic.
– Problem polega na tym, że nikt do końca nie wie, co w tym
moim łbie zaszło – wyjaśniłam, pociągając łyk herbaty. – Bo gdyby to był
normalny przypadek, nie miałabym kontaktu z jej umysłem. Niestety, w moim
przypadku nic normalne ostatnio nie jest. Może za szybko przejmowała kontrolę?
A może to rzeczywiście ze mną coś jest nie tak? Wszyscy bezradnie rozkładają
łapki. Ktoś nawet zaproponował, żebym sobie powiesiła łapacz snów nad łóżkiem.
– A próbowałaś? Może akurat by zadziałało?
– Łapacze snów nie dopuszczają do człowieka koszmarów z
zewnątrz. W tym przypadku ja mam przekichane, bo to wszystko cały czas siedzi w
mojej głowie. Nie wiem, może należałoby się skontaktować z jakimś Japończykiem,
może ktoś tam ma udomowionego baku? Ale poza tym nikt nie ma żadnych mądrych
pomysłów. Poza tym, mówiłam, przyzwyczaiłam się. Nawet zaczynam być w stanie
zasnąć po czymś takim z powrotem. Może w końcu przejdą.
Laura popatrzyła na mnie ze współczuciem.
– Dobra, koniec smęcenia – zadecydowała po chwili. –
Jeszcze gdzieś chcesz iść?
– Jakoś niekoniecznie. Prezenty już mam, chyba, dla
wszystkich…
– A dla mamy? – zapytała delikatnie po szybkim przeliczeniu
moich zakupów i przemyśleniu mojego narzekania.
– Dla mamy już mam. Nie musisz być delikatna – wywaliłam na
nią język.
Ja nie wiem, jak Michał szukał. Może tylko po swoich
kontaktach? No ale że nikt mu nie wspomniał o tym, że w internecie można
znaleźć wszystko? Ba, że nikt nie znalazł tego w intenecie? Zaczęłam wierzyć,
że całość nadnaturalnej społeczności ma uraz do techniki, względnie uważa
wszystko znalezione w internecie za niewarte uwagi, zmyślone i w ogóle głupie. W
każdym razie, dość powiedzieć, że jak już przysiadłam do komputera, to
znalazłam nawet dość sporo o starych książkach, których nie można dotknąć. W
liczbie mnogiej, bo z moich dociekań wynikało, że słyszało o niej parę osób, w
sposób wykluczający, że wszyscy mieli kontakt z tomiszczem zimującym w
Michałowej pracowni. Zapisałam na wszelki wypadek adresy kilku stron, poklęłam
na creepypasty krążące po sieci i zabrałam się do lektury.
Wyszło na to, że prawdopodobnie wszystkie te tomy nawet
jeśli nie wyszły z jednego skryptorium, to na pewno w okolicach końca
piętnastego wieku należały do jednej osoby. Albo stowarzyszenia, tutaj źródła
się ze sobą nie zgadzały. Stwierdziłam, że można założyć, że wtedy księgi
zostały obłożone ochroną.
Po trzech godzinach ślipienia w monitor stwierdziłam, że
trafiłam w ścianę. Nigdzie nie było nawet wzmianki o tym, kim mógł być
tajemniczy właściciel książek. Nawet przypuszczeń nie było. Nic. Żadnych
zgadywanek, jakiej narodowości. Zero, nul. Przeciągnęłam się, aż coś chrupnęło
i stwierdziłam, że dzisiaj nic więcej nie znajdę.
Na święta do domu wróciłam osiemnastego, żeby się w żaden
sposób nie wbić w tłumy studentów i normalnych ludzi, jadących do rodziny. Nie
lubię PKP w okolicach świąt. Nikt chyba nie lubi sukinsynów, zwłaszcza, że
lubią podstawiać skrócone składy akurat, kiedy wiadomo, że będzie największy
tłum. I nie grzeją, kiedy jest największy mróz, a jak temperatura waha się w
okolicach kilku stopni, to wyrabiają normę. Na szczęście Michał wybywał do
odległej rodziny i zamykał antykwariat na tydzień przed Wigilią, więc w ostatni
dzień, po zamknięciu sklepu zrobiliśmy sobie z wilkołakami mini-Wigilię. Na
szczęście obyło się bez opłatka, wymieniliśmy się niewielkimi prezentami,
złożyliśmy sobie ogólne życzenia i nawtykaliśmy się piernika, który dzień
wcześniej pomogłam Laurze upiec. Chyba nam wyszedł, sądząc po odgłosach, jakie
wydawali panowie. Odgłosy były szczerze mówiąc bardziej na miejscu w pornolu,
noale.
– Kotek, od dzisiaj Laura nie piecze bez ciebie –
stwierdził w końcu Dawid, jak już się opanował, choć oczka mu nadal trochę
uciekały w głąb czaszki. Michał gorliwie kiwał głową, ale zachował milczenie.
Pewnie dlatego, że usta miał zapchane ciastem.
Popatrzyłyśmy na siebie z Laurą. Mężczyźni…
Cóż, wygląda na to, że chyba dostałam przy okazji
tymczasowe przezwisko. A nawet trzy. Bo jak mają do mnie wąty, to nazywają mnie
niewiedźmą, a jak mnie lubią to albo lecą kotkiem we wszelkich odmianach, albo
maleństwem. Od Laury nawet dostałam koszulkę z Kłapouchym, bo „z Maleństwem nie
mogłam znaleźć”. Ode mnie natomiast dostali po kawałku dzianiny, która została
przyjęta nawet z entuzjazmem. Nie przesadnym, bo nie spodziewałam się wybuchów
radości na widok szalika w przypadku obu panów i beretu w przypadku Laury.
Michał w rewanżu podarował mi zapasowy ogromny kubek z przesłodką sową. Dawid,
jako jedna druga zestawu wilkołaczego podpiął się do koszulki, ale uśmiechał
się przy tym tak ślicznie, że już to samo w sobie było prezentem.
Ogólnie do domu jechałam wypełniona po brzegi ciepłymi,
miękkimi i kolorowymi emocjami. Nawet w pociągu przysiadł się dla odmiany nie
podrywacz z kryzysem wieku średniego, ale przystojny chłopak. I się nawet
trochę pouśmiechał.
Oczywiście, jako skończona sierota nie byłam w stanie jakoś
odpowiedzieć na dość wyraźne zaproszenie, ale i tak podniosło mi to samoocenę o
te kilka punktów. Przynajmniej było na co popatrzeć zamglonym wzrokiem znad
książki (bo nie wierzę, że bez okularów na nosie nie wyglądam jak kret, któremu
ktoś poświecił prosto w oczy).
Święta, oczywiście, zapowiadały się na zielone. Tutaj
należy wstawić cytat z Ani z Zielonego Wzgórza, jak to rozmyśla sobie ona nad
tym, czemu Święta szare, bure i może trochę białe, jak oszroni, nazywa się
zielonymi, jak w tym całym bałaganie zieleni nie ma już za grosz, nawet świerki
w ogrodzie jakieś takie srebrne a sosny w lesie brudne… Czemu oczywiście? Ano
temu, że jak w połowie listopada przyśnieży i ten śnieg będzie się trzymał
przez ładny miesiąc z opcjonalnymi lekkimi odwilżami, to można się założyć, że
na Wigilię ze śniegu nie zostanie nic poza wspomnieniem. A po sylwestrze znowu
sypnie i się dopiero drogowcy zdziwią. Tak sobie snułam ponure rozważania
natury meteorologicznej, spacerując sobie po wale. Wybraliśmy się z tatą nad
Odrę tak w ramach zacieśniania więzi rodzinnych na dwa dni przed Wigilią.
Tatuś, wypytawszy pierwej jak mi się pracuje i o parę innych pierdół,
oczywiście z błyskiem szalonego wędkarza w oku w końcu stwierdził, że pogoda
idealna i on spróbuje, a nuż się jakiś szczupaczek trafi. Pokiwałam głową i
powiedziałam, że się przejdę trochę, bo pogoda akurat była ładna, słonko
świeciło jasne, mróz nie trzaskał, wręcz ciepło było, wiatr o dziwo nie urywał
łba, nic, tylko iść na spacer.
Co też uczyniłam, głupia pipa.
Gdzieś w tle szumiała rzeka, w krzakach przy wale buszowały
jakieś ptaszyska, nad moją głową dwa kruki darły mordy. Ogólnie – sielanka,
tylko z jakiegoś powodu przeczucie wodziło mi obgryzionym z nerwów paluchem po
kręgosłupie. Nie muszę chyba dodawać, że było to przeczucie bardzo niedobre.
Zatrzymałam się w końcu i pogrzebałam czubkiem trepa w
twardej, mimo kilku ciepłych dni wciąż przymarzniętej ziemi. Przemyślałam
sprawę, podumałam nad sensem istnienia i w końcu obróciłam się na pięcie i
pomaszerowałam z powrotem. Po prawej miałam rzekę, której brzeg w miejscu,
gdzie akurat byłam, zarośnięty był wierzbami, ogryzionymi co nieco przez bobry,
po lewej rozciągał się las topolowo-brzozowo-iglasty, a za nim ciągnęło się
pole. Słońce powoli schodziło ku linii drzew, więc dochodziła pewnie czternasta
i niedługo tata zarządzi powrót do domu. Wał schodził ku rzece stromym zboczem,
przy którym straszyło bagno porośnięte drzewami.
Byłam akurat na wysokości szczególnie poplątanej kępy
drzew, za którymi w rzekę wcinała się najbardziej chyba zapuszczona na tym
odcinku ostroga. Nie można się było do niej dostać, chyba że komuś chciało się
przedzierać przez wierzbowe chaszcze, a jeszcze podchodzić trzeba było
ostrożnie, bo bagnisko kończyło się dopiero na wysokości następnej główki w dół
rzeki.
I właśnie w tym momencie przeczucie zebrało się w sobie i
puknęło mnie gdzieś w tyle głowy uczuciem podobnym nieprzyjemnie do tego, co
zafundowała mi drude, grzebiąc mi w pamięci. Stanęłam jak wryta i natychmiast
zorientowałam się, czemu przeczucie się tak zaktywowało. Dookoła panowała
paskudna cisza. Zamilkły niezidentyfikowane obiekty latające w chaszczach za
wałem, kruki przysiadły na topoli jakoś w połowie drogi między mną a główką, na
której tata właśnie zarzucał wędkę i, miałam nieprzyjemne wrażenie, wpatrywały
się we mnie świdrującym spojrzeniem. I brakowało czegoś jeszcze, ale nie byłam
w stanie tego zidentyfikować. Zatelepałam się od nagłych dreszczy i zacisnęłam
zęby. W ciągu ostatniego miesiąca nauczyłam się już rozpoznawać zwykłe
przeczucia dotyczące spóźniającego się tramwaju albo nagłych opadów deszczu i krwiożerczych
kanarów, czyhających tylko, żeby złapać mnie odpowiednio bez parasola albo bez
biletu. To przeczucie natomiast, które właśnie przejechało mi po płacie
potylicznym i zamilkło, oby nie na wieki, należało raczej do tego rodzaju,
który odzywa się, kiedy za węgłem czeka rozwścieczona wiedźma z fireballem w
dłoni.
Otrząsnęłam się i już miałam zrobić krok do przodu, kiedy
ktoś złapał mnie za ramię. Miał pecha, bidulek, bo od czasu hecy z goblinem
Laura i Krzysiek wspólnymi siłami szkolili moje zdolności spuszczania
niespodziewającym się niczego napastnikom łomotu.
Zdążyłam tylko zarejestrować skądś znajomą mi twarz zanim
do akcji wkroczyły wbijane mi do głowy odruchy i przyłożyłam gościowi z pięści
w twarz i wyszarpnęłam rękę z jego uścisku. Facet zatoczył się, ale tylko
trochę i natychmiast wyprostował się z powrotem, jedną ręką masując sobie
szczękę (która, co zauważyłam z wredną satysfakcją, zaczynała powoli
czerwienieć), wpatrując się we mnie z wściekłością. Ojć.
Rozpoznałam gościa, nawet jeśli tym razem miałam na nosie
okulary. Przystojniak z pociągu minę miał nieco krwiożerczą i coś ostro nie tak
z oczami. Poza tym że zdawały się świecić jakimś takim dziwnym, żółtawym
poblaskiem, to na dodatek, kiedy w momencie, kiedy ja stałam jak ta pipa i
wgapiałam się w niego sam zainteresowany złapał mnie tym razem za oboje ramion
i przytrzymał w miażdżącym uścisku, mogąc przyjrzeć się jego gałom
stwierdziłam, że ma pionowe źrenice.
Przeczucie ukłoniło się i z poczuciem dobrze wypełnionego
obowiązku, oddaliło się w nieznanym kierunku. A dokładniej nie mogłoś? Nie
mogłoś w pociągu się uruchomić?! Uśmiechnęłam się rozbrajająco wprost w
wyszczerzone kły nieznajomego i pociągnęłam mu z buta w goleń, w duchu
dziękując wszelkim bóstwom, że nie założyłam kozaczków tylko porządne trepy z
mocnymi noskami. Tym razem facet był niedysponowany dłuższy moment, podskakując
śmiesznie na jednej nodze i miotając takimi przekleństwami, że żałowałam, że
nie mogę tego zapisać. Wiązanka była kwiecista, piętrowa i poetycka wręcz a
głos napastnik miał miły, schrypnięty i zadziwiająco ciepły. Szkoda, że
wydobywał się z wąskich ust, za którymi znajdował się rządek nieludzko ostrych
zębisk.
A ja, oczywiście, jako pozbawiona instynktu samozachowawczego
idiotka, stałam tak i gapiłam się w potwora, którego właśnie chyba zdołałam
ostatecznie rozwścieczyć. Znaczy, instynkt posiadam, ale tylko kiedy jestem
zagrożona bezpośrednio, czytaj – kiedy napastnik jest tuż przy mnie. Dwa metry
dystansu i już zaczynam zachowywać się jak typowa blond bohaterka pierwszego z
brzegu horroru klasy F. Brawa dla tej pani.
Gość klął sobie te trzy metry ode mnie, a ja zastanawiałam
się, z czym mam do czynienia. Uzębienie średnio wampiryczne, wilkołakom oczy
takich cudów nie wyczyniały. Skłaniałam się raczej ku czemuś… gadowatemu,
biorąc pod uwagę kształt źrenic i rozdwojony język, który właśnie mi pokazał.
Bazyliszek? E, średnio, nie wygląda na coś, co mogłaby wysiedzieć ropucha albo
wąż.
Facet w końcu pozbierał się, stanął stabilnie na obu nogach
i, pochylony niczym przyczajone do skoku zwierzę, zwrócił się do mnie. I
uśmiechnął się paskudnie, że pięknie, ofiara stoi jak ta trąba i się nie rusza,
gapiąc się wzrokiem zahipnotyzowanego królika. Cofnęłam się, nie zastanawiając
się nawet, co mam za plecami. Co było, oczywiście, błędem w duchu idiotek z najlepszych
filmów klasy K. Coś mi poziom spada. Noga wysunięta do tyłu straciła oparcie i,
zgodnie z prawami fizyki, pociągnęła mnie za sobą, poszukując utraconej
równowagi. Majtnęłam się do tyłu, zamachałam rozpaczliwie rękami i ze zduszonym
okrzykiem poleciałam. Prosto w lodowate bagienko u stóp wału, które przyjęło
mnie z radością matki, witającej dziecko powracające z pięcioletnich wojaży po
świecie. Z pluskiem wygrzebałam się na powierzchnię, ogłupiała od nagłej zmiany
temperatury. Lodowata breja udająca wodę przesiąkła natychmiast przez spodnie i
kurtkę i poczułam się jakby mnie ktoś obłożył lodem. Zgarnęłam z twarzy włosy
posklejane w strąki i spojrzałam w górę. Żmijowaty nie tracił czasu i już był
tuż nade mną. Szybko ogarnęłam swoje możliwości, a było ich niemiło mało. Na
wał nie miałam szans się dostać, wrzasnąć na tatę, który miał pod ręką
siekierkę też nie miałam jak, bo dreszcze i przerażenie odebrały mi tymczasowo
głos. W boki? Też nie bardzo, bo flankowały nas rozrośnięte złośliwie wierzby.
A żmij był coraz bliżej.
Przeczucie milczało, więc stwierdziłam, że co mi tam.
Rzuciłam się do tyłu, w stronę chaszczy zasłaniających ostrogę. Nie zwracając
uwagi na smagające mnie po wrażliwych od zimna policzkach gałęzie, przedarłam
się przez niewielki prześwit między konarami skarłowaciałego drzewa. Wypadłam
na zarośniętą suchą trawą ostrogę i przez chwilę w panice usiłowałam złapać
oddech. Zadziwiające, jak człowiek zaczyna hiperwentylować po krótkiej kąpieli
w lodowatym błocie i bliskim spotkaniu ze żmijowatym paskudem. Paskud na chwilę
został zatrzymany przez zielsko. Prześwit był wystarczający, żebym się przez
niego przerzuciła bez większego problemu, ale żmij był większy ode mnie, mimo
że szczupły, więc jemu przejście przez chaszcze nastręczało trochę problemów. W
butach nieprzyjemnie mi zachlupotało, ciuchy przyklejały się do mnie powoli.
Idąc w stronę czubka ostrogi wyplątałam się z przemoczonej kurtki i szalika.
Chciałam sprawdzić, czy tata będzie mnie stąd widział, chciałam go zawołać,
zawyć o pomoc, cokolwiek… Już pal licho, że musiałabym się gęsto tłumaczyć,
czemu potrzebuję ratunku przed wyraźnie wężowatym gościem, tata inteligentny
jest, wytłumaczyłabym mu. Przy okazji sprawdziłam komórkę. Oczywiście, bez
zasięgu, musiałam się zdać na własne struny głosowe. Dwie ostrogi dalej
zamajaczyła mi sylwetka z wędką w dłoni, którą rozpoznałam jako mojego własnego
rodziciela. Już miałam wydrzeć mordę, żeby łapał siekierkę i ratował biedną
latorośl, kiedy zorientowałam się, czego jeszcze mi brakowało w tej nagłej
ciszy.
Bo ta cisza była wszechogarniająca. Zamilkło wszystko,
włącznie z bełkotem wody w rzece. Prąd wydawał się zastygły, nie poruszała się
jedna falka na powierzchni wody. Nic. Skubaniec jakimś cudem zatrzymał czas.
Albo, skonstatowałam po chwili usilnego wpatrywania się w sylwetkę jakiegoś
drapieżnego ptaszyska wiszącą na niebie, przynajmniej spowolnił go tak, że nie
dało się zauważyć jego upływu.
Cholera. Rozejrzałam się dookoła, może akurat się pęta w
okolicy jakiś łowca albo insza pomocna duszyczka odporna na takie hece?
Nie pętało się w okolicy nic. A żmij już się wyplątał z
namiętnych objęć miejscowej flory i brodził w moją stronę w wysokich trawach.
Trzeba było się wbić w to zielsko i udawać, że mnie tu nie ma, pomyślałam
ponuro. Jemu szerokie lancetowate liście podobnej do trzciny trawy sięgały
prawie do piersi, mnie wystarczyłoby się przygarbić, żebym zniknęła wśród
szarej zieleni. A jakbym kucnęła, to już w ogóle, szukaj wiatru w polu, o ile
nie wbiłabym się akurat w kępę pokrzyw. A znając moje szczęście, pewnie bym się
wbiła.
Pod moimi stopami zachrzęściły luźne kamienie, którymi
wyłożona była ostroga. Na czubku następnej stał mój własny rodzony ojciec,
zatrzymany wpół gestu zarzucania wędki.
– Dobra. Czego chcesz? – zainteresowałam się poniewczasie.
A może on tylko chciał o godzinę zapytać, a ja mu tak nieuprzejmie przywaliłam
w nos?
– Ciebie – uśmiechnął się obłędnie. W sumie, gdyby nie te
zęby… zaraz, że niby co?!
Aż mnie wryło w glebę. Znaczy, raczej wryło mnie w wodę, bo
stałam już piętami w nurcie rzeki. Niestety, nawet spowolniona, zachowywała się
jak woda i nie chciała mnie utrzymać. No to jakiekolwiek możliwości ucieczki
diabli wzięli. Jakbym miała choć cień podejrzenia, że mogę tutaj odstawić
jakiegoś pieprzniętego proroka, to bym spróbowała dostać się na drugi brzeg,
ale tak?
– Pójdziesz ze mną – uświadomił mnie żmijowaty. – Będziesz
robić, co mówię i nie stanie ci się krzywda.
A takiego. Nie lubię robić, co mi mówią. Taka już moja polska
natura. Rozejrzałam się. Gość czegoś ode mnie chce, tak? I jestem mu do tego
potrzebna żywa, tak? A, ciul z tym, z hipotermii da się wyjść, może się nie
utopię…
Wężowaty zbliżał się miękkim, powolnym krokiem.
Gdzieś kątem oka zarejestrowałam ruch wśród trzcin. Ki
diabeł? Toż nic się poza naszą dwójką tutaj nie rusza… Spomiędzy zieleni
wyłoniła się nieziemsko piękna i naga kobieta. Długie blond włosy opadały jej
do kolan, w jasnej, idealnej twarzy jaśniały zielone oczy.
Żmij zauważył, że nagle znieruchomiałam z wyrazem cielęcego
zachwytu na twarzy i coś mu nie stykło. Odwrócił się, a w tym momencie kobieta
rzuciła się do przodu i wyciągnęła do niego ręce, jakby chciała go przytulić… a
nie, jednak nie. Jej dłonie wydłużyły się, palce, między którymi wykwitła jasna
błonka, zakrzywiły w szpony. Żmij odskoczył w bok z kocim refleksem, opadł
nisko w przygotowaniu na następny atak i… się rozczarował. Bo blondynka
przeleciała obok niego, złapała mnie w pasie i pociągnęła mnie tanecznym wręcz
krokiem od czubka ostrogi do mniej więcej połowy jej długości, akurat w
miejscu, gdzie woda była najgłębsza, i, przy wtórze wściekłego wrzasku żmija
pociągnęła mnie za sobą do rzeki. Woda rozstąpiła się jakoś niechętnie, ale
niekoniecznie wolniej, niż zrobiłaby to w normalnych warunkach.
Zanurzyłam się z głową i odruchowo próbowałam wybić się do
góry, ale przeszkodził mi mocny uścisk w talii. Woda była straszliwie mętna, na
dodatek słońce w momencie objawienia się żmijowatego było już niewiele nad
linią drzew, więc najjaśniej też nie było. Ale zdołałam dostrzec jasną plamę
twarzy mojej topicielki. Pomagał zresztą fakt, że była przyklejona do mojego
boku. Jej twarz była rozmyta (cholera, chyba okulary zleciały mi z nosa,
zaklęłam w duchu), ale widać było na niej niepokój. Nie byłam przygotowana na
nagłą kąpiel i płuca już zaczynały mnie palić z braku tlenu. Próbowałam słabo
wydostać się z jej objęć, mętnie uświadamiając sobie, że nie dała mi rady
wiedźma, nie dał mi rady goblin, to wykończy mnie nawet nie jakieś żmijowate
coś, tylko wodnica. E tam, histeryzujesz, w objęciach kogoś takiego to i można
schodzić z tego świata, uświadomił mnie mój oczadziały z niedoboru paliwa mózg.
Ale czemu akurat w syfiastej Odrze?!
Otoczona aureolą jasnych włosów twarz pojawiła się tuż
przed moją, wodnica położyła mi palec na ustach i otworzyła szeroko oczy, jakby
próbując coś przekazać. Mój organizm resztkami sił bronił się przed odruchem
wciągnięcia powietrza do płuc, więc niekoniecznie byłam w nastroju na szarady. Wodnica
przewróciła oczami, objęła mnie dokładniej i mnie pocałowała. Delikatnie
przyłożyła swoje usta do moich i przez moment tak znieruchomiała, po czym
władowała mi język między rozpaczliwie zaciśnięte usta. Jakbym była w pełni sił
umysłowych i fizycznych, to bym pewnie jakoś zareagowała, a tak przeszło mi
przez głowę tylko, że jak na pierwszy pocałunek w życiu to mogłoby być lepiej,
ale nie będę narzekać, skoro ma to być też ostatni…
W końcu potrzeba oddychania wygrała ze zdrowym rozsądkiem i
odruchami i spróbowałam wziąć oddech. Woda zalała mi usta, wjechała do nosa.
Poczułam okropny ból, ostry i palący. Tyle że nie w płucach, skojarzyłam nagle.
Miałam wrażenie, jakby ktoś mi przeorał czymś ostrym szyję po obu stronach, ale
poza tym nagle miałam wrażenie, jakbym była z powrotem na powierzchni. Mózg
zaczął nadrabiać zaległości tych kilkudziesięciu sekund, kiedy umierałam z
niedoboru tlenu, i poczułam dokładnie, jak lodowata jest woda, do której
wleciałam. Palców już nie czułam, do tego prąd, mimo że aktualnie leniwy i
ospały, ciągnął mnie w dół i nagle się zorientowałam, że uścisk wodnicy
przytrzymywał mnie w miejscu, nie ciągnął w dół albo do nurtu głównego. Jeszcze
raz odetchnęłam, tym razem spokojniej i bardziej świadomie. Zamrugałam prosto w
rozjaśnioną uśmiechem twarz wodnicy, a później przeniosłam wzrok na jej szyję,
na której niczym niekrwawiące rany radośnie machały do mnie pokrywy skrzelowe.
Sięgnęłam dłonią do swojej własnej osobistej szyi. I w końcu wrzasnęłam.
Miałam skrzela, dokładnie takie same, jakie poruszały się
delikatnie na smukłej szyi wodnicy, jeśli miałam wierzyć niedokładnym odczuciom
moich przemarzniętych palców. Niby jakim cudem?! Jak to działa, bo nie kminię,
powinnam mieć tę wodę chyba w płucach, nie?
Wodnica przewróciła wielkimi oczyskami i przytknęła czoło
do mojego. Natychmiast zalała mnie fala błogości i spokoju. Jakbym słyszała z
daleka znajomą melodię, przytłumioną, ale tak dobrze wbitą między synapsy, że i
tak rozpoznawalną. Przestałam się miotać.
Gdzieś nad nami, ponad burą taflą coś wyło wściekle. Docierało
do nas stłumione przez leniwe wibracje otaczającej nas wody. Wodnica
popatrywała czujnie w kierunku powierzchni, ale cały czas trzymała moją twarz w
dłoniach i pilnowała, żebym nie odsunęła się zbytnio. Średnio mi to
przeszkadzało, zbyt byłam ogłupiała ze strachu i, nie ukrywajmy, byłam w lekkim
szoku. Melodia rozbrzmiewająca mi pod czaszką też robiła swoje. Ale nie
zmieniało to faktu, że czułam, jak dookoła coś się napina, jakby powoli rosło
ciśnienie. Prąd zwolnił jeszcze bardziej, o ile to było w ogóle możliwe, coś w
maszynerii świata jęknęło rozdzierająco i pękło z cichym puknięciem zatykającym
uszy. Prąd rzeki uderzył w nas nagle obudzony z letargu, gdzieś nad głową
usłyszałam zduszony krzyk i wodnica mnie puściła.
Przeciągnęło mnie po dnie, przytrzymało tuż przed czubkiem
główki i już miało mnie pociągnąć warkoczem do głównego nurtu i w siną dal, do
Zalewu pewnie znając moje szczęście, ale zdołałam wygrzebać się na łachę i,
wczepiona kurczowo palcami w kamienie, którymi wyłożona była główka, wypełzłam
na w miarę suchy ląd. Prychnęłam wodą z nosa i przełyku, szyja zapiekła
niemiłosiernie i znowu mogłam normalnie oddychać. Zanurzona do bioder w nurcie
odwróciłam się na plecy i przez chwilę łapałam oddech, nie zwracając uwagi na
dziwnie odległe krzyki taty, wbijając niewidzący wzrok w blade niebo.
W końcu tata wrzasnął na tyle głośno i z wystarczającą
paniką w głosie, że oprzytomniałam trochę i zaklęłam. Niezgrabnie zaczęłam się
zbierać na odmawiające posłuszeństwa nogi, biodro i ramię pulsowały tępym
bólem, musiało mną mocno trzepnąć o dno.
Z nasady ostrogi dobiegły mnie trzaski i wściekłe
przekleństwa, a po chwili, kiedy wywindowałam się do mniej więcej poziomej
pozycji, na cypel wpadł tata. Nawet nie pytał, co się stało i czemu postanowiłam
sobie popływać w grudniu, w Odrze na dodatek, tylko capnął mnie za kołnierz i
zgarniając po drodze przemoczone kurtkę i szalik, które ciepłam gdzieś po
drodze na trawę, zatargał mnie, słaniającą się w szoku, do samochodu.
Już w samej bieliźnie, otulona tatową kurtką, z ogrzewaniem
rozkręconym na ful, zaczęłam się trząść, nie wiem, czy mnie hipotermia powoli
puszczała, czy dopiero do mnie dochodziło, co się stało. Możliwe, że jak
ostatnio często się działo, obie możliwości były poprawne. Ojciec robił kółeczka
po mojej stronie samochodu, rozmawiając z kimś gwałtownie przez telefon,
spoglądając co chwilę w moją stronę.
Tego mi nie odpuści. Podniosłam stopy, żeby padał na nie
strumień ciepłego powietrza i patrzyłam, jak powoli odzyskują kolory, które
mogłyby ujść za zdrowe. A przynajmniej nie sprawiać wrażenia, że bardziej na
miejscu byłyby na kilkudniowym trupie.
Ogólnie nie byłam najszczęśliwsza. Nie dość, że omal nie
przyprawiłam taty o zawał, to jeszcze byłam przemarznięta, poobijana i ogólnie
zgrabiała, a do tego w szoku. Żmijowaty znikł z pola widzenia, ale coś mi
mówiło, że jeszcze się objawi.
Znając konwencję, w najmniej ku temu odpowiednim momencie.
Tata wreszcie skończył dyskusję i wsiadł z westchnieniem do
samochodu. Popatrzyłam na niego pytająco.
– Możesz mi powiedzieć, co się stało? – zapytał.
Niekoniecznie takiego podejścia się spodziewałam.
– A co widziałeś? – zainteresowałam się ostrożnie.
Ostrożność wynikała po równo z niepewności jak i z tego, że nie chciałam sobie
odgryźć przez przypadek języka. Zęby powoli przestawały mi dzwonić jak
pieprzone sanki świętego Mikołaja, ale nadal wstrząsały mną dreszcze. Rodziciel
popatrzył na mnie podejrzliwie, ale po chwili wzruszył ramionami.
– Wylazłaś na główkę, chwilę się tam pokręciłaś. Zarzucałem
wędkę, jak zobaczyłem, że pojechałaś na jakimś zielsku i wleciałaś do wody.
– No. No to wiesz, co się stało – uśmiechnęłam się
radośnie, choć efekt pewnie psuł mój ogólny stan, który, delikatnie rzecz
biorąc, nie był najlepszy. Włosy, nadal wilgotne i brudne jak cholera, miałam
dodatkowo rozczochrane po gorliwym wycieraniu ich ręcznikiem, więc wyglądałam
jakby piorun w agrest strzelił, do tego byłam ogólnie umorusana syfem z rzeki
i, sądząc po upiorze, patrzącym na mnie z wstecznego lusterka, trupio blada. – Się
poślizgłam – uściśliłam.
Westchnął cierpiętniczo.
– Czujesz kończyny?
– Aha. Chociaż wolałabym nie.
– Dzwoniłem do znajomego lekarza, możesz mieć jakieś
powierzchowne odmrożenia, ale nie powinno to być nic poważnego. Jak wrócimy do
domu, to natychmiast maszerujesz do wanny i masz tam siedzieć, dopóki nie
odzyskasz normalnych kolorów. Sieroto. – Wyciągnął do mnie rękę i rozczochrał
mi włosy jeszcze bardziej. Uśmiechnęłam się blado w odpowiedzi. Szczerze, to
nie miałabym nic przeciwko temu, żeby z tej wanny nie wypełzać do lata, pod
warunkiem, że woda cały czas byłaby ciepła. Ciekawe, czy są na to jakieś
zaklęcia? E, co mi z tego, jakby nawet były, to nie mam szans żeby jakiegoś
użyć.
Moje życie ssie.
Już zanurzona w gorącej wodzie po czubek nosa (i po raz
pierwszy w życiu mogłam się zanurzyć po uszy i tak zostać – skrzela otworzyły
się natychmiast, jak tylko woda podeszła mi pod nos) zaczęłam sprawę
przemyśliwać.
Żmij chciał mnie, tak? Tylko na co mu taka ja? Nic
ciekawego, szczerze powiedziawszy, ot, małe, chude, blond i głupie. Westchnęłam
ciężko, woda zabulgotała wściekle przy moich policzkach. Należy się
skontaktować z Laurą albo Dawidem, w ostateczności z Krzysiem, może oni będą
wiedzieć coś więcej na temat natrętnych wężowatych przystojniaków.
Sukinsyn już w pociągu musiał mnie sobie wybrać. A później
co? Jak mnie znalazł? Zadrżałam, po parującej wodzie rozeszły się niewielkie
fale. Obserwował mnie? Jeśli tak, to naprawdę musiało mu zależeć. Zanurzyłam
się cała i otoczyła mnie… nie cisza. Szczerze, to pod wodą słyszałam więcej, bo
wibracje się po chałupie zawsze niosły nieźle, ale odgłosy były przytłumione i
jakieś takie… łagodniejsze. Przed oczami stanęła mi wodnica. Idealna, owalna
twarz z pełnymi ustami, wielkimi, jasnozielonymi oczami, prostym nosem i
delikatnymi łukami brwi. Smukłe, ale silne ciało, delikatna, jasna skóra…
przygryzłam wargi i popatrzyłam niepewnie w sufit, drżący przez taflę wody nad
moją twarzą.
Wydałam z siebie pełen frustracji nieartykułowany dźwięk,
który powędrował ku powierzchni w postaci sfrustrowanych bąbelków i uniosłam
dłonie do twarzy. Ciekawe swoją drogą, co dokładnie zrobiła? Między palcami
błon nie miałam, tylko skrzela mi nagle wyrosły.
…
Jak wrócę do pracy, to będę musiała przejrzeć ten traktat o
rusałkach, ciul, że był po francusku. Kiedyś trzeba sobie język porządnie
przypomnieć. Zastukałam paznokciami w ściankę wanny. No stąd nic nie załatwię,
pozostało mi tylko modlić się, że komórka będzie do odratowania. Szkoda tylko,
że zapasowa para okularów została we Wrocku, będę teraz albo chodzić w za
słabych, albo po prostu łazić na ślepego bez żadnych szkieł.
Ech, te rzycie…
Telefon, szczęśliwie, działał jak złoto. Co Nokia to Nokia,
ostatecznie. Jak można po cholerstwie przejechać samochodem, to krótka kąpiel
albo dwie krzywdy mu nie zrobi. Oczywiście najpierw musiałam się wyspowiadać
rodzinie, czemu, po co, co mi do łba strzeliło, czy mnie coś boli (durne
pytanie, siniaki mi już piękne wykwitały na ramieniu i biodrze, prawych,
niestety, bo mam tendencję do spania na prawym boku, żeby to wszystko szlag),
czy nie jest mi słabo, czy mi czucie wróciło… Znajomy doktor został ściągnięty
dla spokoju ducha, opukał mnie, zajrzał do pyska, poświecił w oczy, sprawdził,
czy mam czucie (miałam) i stwierdził, że przeżyję. A dzięki wielkie, tyle to i
ja sama mogłabym rodzicom powiedzieć. Następnie zostałam zapakowana pod kocyk z
ciepłą herbatą w dłoni i przykazem, że mam się nie ruszać. Ani trochę, nawet
jak chcę siku, to mam najpierw spytać, czy mi wolno.
Dobra, ja rozumiem, napędziłam im stracha, ale to nie
powód, żeby robić ze mnie kalekę! Wleciałam do rzeki, a nie złamałam sobie obie
nogi, na litość boską!
Głucha na moje marudzenie mamusia skakała wokół mnie i
dopytywała się co chwilę, czy czegoś bym nie zjadła, a może bym się napiła, a
może mnie coś boli… Osiwieć można.
– Muuuuuś – zawyłam cierpiętniczo w poduszkę, którą z
uporem godnym lepszej sprawy próbowałam się od kilku minut udusić. Nie
wychodziło. – Nic mi nie jest, nic mnie nie boli. – Bardziej, niż pół godziny
temu, dodałam w myślach. – Nie jestem głodna, nie umieram i niekoniecznie mam w
planach nagle zacząć, jak tylko spuścisz mnie z oka. Mogę iść do siebie?
Jak nie zadzwonię, to chociaż wyślę mejla z zapytaniem, cóż
to za kreatura mogła mnie tak pożądać i czemu.
– Siedź – rozkazała urażona rodzicielka i wróciła do
lepienia pierogów.
– Ale ja tu zejdę z nudów! – poskarżyłam się na los mój
okrutny. Czytać nie mam co, w telewizji jak zwykle bryndza, telefon się suszył…
No nic, tylko sobie strzelić w łeb.
W końcu tata się zlitował i dał mi tablet. No bogom
dziękować, przynajmniej puszczę wiadomość do wilkołaków, żem w tarapatach i
jakby przyszło co do czego, to mają mnie ratować. Bezwzględnie. A w
międzyczasie niech sprawdzą, czy ktoś nie wie, co może mieć zęby jak pirania,
oczy jak żmija i rozdwojony język, ale tak poza tym sprawiać wrażenie nawet
wyględnego młodzieńca. O wodnicy na razie nie wspominałam, wolałam sama
sprawdzić, o co chodzi. Możliwe, że nie był to najlepszy pomysł, możliwe, że
syndrom niedorżnięcia mi się po prostu rzucał na mózg, ale kij z tym. Najwyżej
będą mnie ratować przed wężowatym i wodnicą. Bywa.
Odpowiedź dostałam po godzinie. Zostałam opierdolona z góry
na dół za szlajanie się bogowie wiedzą gdzie sama (jakie sama, tatuś był kilkadziesiąt
metrów ode mnie!), za informowanie o takich wypadkach przez mejl (noż pisałam,
że telefon mam chwilowo niedysponowany), a następnie nastąpił ciąg bardzo
dokładnych pytań dotyczących żmijowatego. Czy miał jakieś znamiona? A skąd mam
wiedzieć, nie zaglądałam mu pod ubrania! Czy miał rogi? Niekoniecznie, chociaż
przydługawa grzywka trochę zasłaniała czoło, więc jeśli Laurze nie chodziło o
rogi baranie tylko jakieś, bo ja wiem, niewielkie wypustki, to równie dobrze
mogłam nie zauważyć, zbyt skupiona na oczach i zawartości paszczy. Coś rzuciło
mi się w oczy? Poza faktem, że najwyraźniej czegoś przeszkadzała mu woda, bo
jakby nie skoczył mnie wyciągać z ramion wodnicy, choć tak mu na mnie zależało,
to nic. Czy coś mówił? Napisałam przecież, że mnie uświadomił, że mnie pożąda i
mam się słuchać, to nikomu się krzywda nie stanie. Chyba że chodziło im o tę
wiązankę przekleństw, którą uraczył mnie, jak go skopałam, przy okazji
prezentując tańce ludowe? Pokręciłam głową. Zatrzymanie czasu według wilkołaków
do niczego nie pasowało, bo to potężna magia i ponoć aktualnie nie było na
ziemi nikogo, kto byłby w stanie czegoś takiego dokonać na taką skalę. Ponoć na
powierzchni kilku metrów niektórzy dają radę, ale tak żeby w całej okolicy? Też
nie mieli pojęcia, czego mógł ode mnie chcieć, ale nie wiedząc, czym był,
trudno określić, na co mogłabym mu być potrzebna. Ślepy zaułek za ślepym
zaułkiem. Kazali mi uważać na wszystko, jakbym miała choć cień podejrzenia, że
wężowaty może czyhać za węgłem, to mam natychmiast dawać znać. Następnie
nastąpiły życzenia spokojnych świąt i takie tam.
Odpisałam, podając skąpe informacje dodatkowe, jakimi
dysponowałam i przez chwilę zastanowiłam się, czy może wodnica nie była
czynnikiem, który zatrzymał żmija na brzegu? Po chwili jednak zrezygnowałam z
tego pomysłu. Jakoś kiedy myślał, że ma zamiar go atakować, nie wyglądał na specjalnie
przejętego. Coś innego musiało być na rzeczy.
Byłam zbyt rozproszona, żeby wziąć się za jakieś
porządniejsze poszukiwania odpowiedzi, postarałam się tylko zapamiętać, że
należy sprawdzić, co z istot legendarnych bało się wody. Poza nieumarłymi… Przeczucie
wróciło w glorii i chwale, by znów puknąć mnie paluchem w kark, posyłając w dół
kręgosłupa dreszcze.
Jedenaście stron. Czyli wracam do formy, po zadziwiająco krótkiej czwórce. Radzę się przyzwyczaić do takiej długości i od czasu do czasu cliffhangerów, bo muszę co jakiś czas dzielić, żeby nie wyszła epopeja na trzydzieści stron...
Dziękuję ślicznie za wszystkie komentarze przy okazji, bo te, jak wiadomo, karmią wena i dają motywację.