piątek, 22 sierpnia 2014

Rozdział 5



Po tygodniu inwentarki byłam już w antykwariacie zadomowiona, jak nigdy nie udało mi się zadomowić w żadnym z mieszkań wynajmowanych podczas studiów. W kąciku kuchennym obok czajnika elektrycznego pojawił się ogromny kubek z sową, zanabyty specjalnie, żeby mi się lepiej pracowało, laptop nawet już nie musiał pytać, czy łapać miejscowe wifi, szef nawet się szarpnął i skombinował mi niewielki, wysiedziany fotel obity malinowym pluszem. Fotel wyglądał tragicznie, nie wiem, kto wpadł na genialny pomysł, żeby to obić takim kolorkiem, ale nie narzekałam, bo był naprawdę cholernie wygodny. Po trzech dniach udało mi się nawet odgruzować stół, do tej pory zawalony tomami i luźnymi papierami. Jakim cudem Michał był w stanie cokolwiek tutaj znaleźć pozostawało dla mnie zagadką.
Szczerze? Nie spodziewałam się, że ta praca sprawi mi tyle frajdy. Cały dzień ryłam w książkach, szczęśliwa jak norka, i średnio chciało mi się kończyć. Oczywiście, na razie daleko było mi do końca, samo uporządkowanie fiszek zajęło mi ładne dwa dni, a później jeszcze musiałam się przeryć przez zakurzone tomiszcze pełne wpisów nie tylko o książkach, ale też i całej reszcie tałatajstwa, które się przez antykwariat przewijało. A że przy okazji od czasu do czasu podsłuchiwałam rozmowy Michała z klientami, praca szła mi dość powoli, ale szła. Sam Michał nie wydawał się specjalnie niezadowolony z mojego iście żółwiego tempa. Sprawiał wręcz wrażenie zaskoczonego, że idzie mi tak szybko.
Popatrzyłam znad kubka na zawalone książkami zaplecze. Szybko, ta jasne. Dopiłam zimne już resztki herbaty i zakasałam rękawy. Po pierwszym tygodniu miałam nawet poważny gryplan. Bo to nie jest tak hop siup, sprawdzę, co jest, czego nie ma, dopiszę to, co nie jest zapisane i już. Trzeba jeszcze jakoś to wszystko ogarnąć, a to już nie było takie proste.
Ściany zaplecza, poza kątem z czajnikiem i niewielką lodóweczką, zastawione były półkami, uginającymi się pod ciężarem makulatury. Po posortowaniu fiszek stwierdziłam, że mam dwa wyjścia. Albo stwierdzić, że pieprzę, nie będę się bawić i po prostu ustawić wszystko alfabetycznie i modlić się, żeby miejsca na półkach wystarczyło, albo porozkładać to jeszcze na gatunki. Drugi pomysł dość szybko poszedł w odstawkę, bo napotkałam pewne problemy. Gdzie dla przykładu miałby wylądować tom o przesądach żołnierzy w czasie wojen? W historii czy w folklorze? Takie same problemy byłyby pewnie przy szukaniu książek, więc sobie odpuściłam. Przy okazji ściągnęłam sobie programik do katalogowania książek. Nie jesteśmy przecież w średniowieczu, żeby to zapisywać na papierze, jak zwierzęta!
Liczyłam, że podczas robienia porządku na zapleczu jakaś część książek wystawionych w sklepie zostanie kupiona, więc niektóre z zaplecza będzie można wynieść na ich miejsce. To, albo okaże się, że zaplecze jest tak samo rozciągliwe, jak sklep. Druga opcja urządzałaby mnie bardziej, bo nie wiedziałam, jaki przerób miał antykwariat, a do tego niewiele książek z zaplecza nadawało się do wystawienia w ogólnodostępnej części. Niby sklep miał być niewidoczny dla normalnych ludzi, ale mój przypadek jasno pokazywał, że wypadki się zdarzają, lepiej więc nie ryzykować. Poza tym część książek nie nadawała się nawet do pokazywania klientom wiedzącym co i jak.
W końcu, kiedy już ogarnęłam sprawy techniczne, wychechłałam wszystkie półki i mogłam brać się do roboty.

Krzyś nie objawił się w antykwariacie ani razu od moich dwóch pierwszych dni w pracy. Wilkołaki natomiast pojawiały się często, aż zaczęłam się zastanawiać, czy oni w ogóle mają jakąś pracę.
– Mamy, oczywiście, że mamy – uśmiechnęła się do mnie Laura, kiedy ją o to zapytałam. Za każdym razem, kiedy przychodziła do antykwariatu natychmiast kierowała się na zaplecze, które stało się po trzech tygodniach terenem moim i nikogo innego, i bardzo szybko zyskała status pomocnika bibliotekarza. Inaczej się tego nazwać nie dało.
– Dawid pracuje w firmie informatycznej, a ja jestem redaktorem i tłumaczem – wyjaśniła. – O to chodzi? – zapytała, unosząc do góry opasłe tomiszcze z tłoczonym na okładce tytułem.
– Nie – pokręciłam głową. – To ma być francuskie, a tu masz jak w mordę strzelił gotyk na okładce. Ale odłóż gdzieś na stół, pewnie zaraz się gdzieś objawi w fiszkach albo spisie. Michał średnio chyba ogarnia, jak zapisywać tytuły w rejestrach… większość niemieckich książek ma pod „d”.
Laura zachichotała i położyła knigę obok kilku innych jej podobnych (czytaj, takich, które „pewnie zaraz się gdzieś objawią”). Od dwudziestu minut brodziłyśmy wśród stosów książek w poszukiwaniu francuskiej rozprawy o biologii rusałek. Zadziwiające, jak szybko człowiek sobie przypomina język, którego uczył się dobrych pięć lat temu. Z okazji dużej ilości pozycji w różnych językach przechodziłam przyspieszony kurs co najmniej dwunastu i przypominałam sobie te trzy, które dane mi było poznać poza angielskim. Przy okazji uświadomiłam sobie, że mam do tych języków zadziwiający talent, który wspomagany potrzebą pchał mnie do osiągania biegłości lingwistycznej w tempie co najmniej zadziwiającym.
Przeryłyśmy już wszystkie stosy, w których miały szansę znaleźć się teksty po francusku i nic. W akcie desperacji przejrzałam też kupkę z rękopisami, Michał jakoś niekonsekwentnie zapisywał, czy książka jest drukowana, czy jest manuskryptem, że o czymś takim jak data wydania nie wspomnę. W ten oto prosty sposób okazało się, że ma trzy tomy tego samego tytułu, różniące się miejscem wydania.
Byłam dopiero przy końcu spisanych książek na literkę „b”… A było ich coś koło trzystu.
Nie mogłam odeprzeć wrażenia, że zaplecze już i tak było rozciągnięte.

Po uświadomieniu mnie jak zarabia na życie, Laura zaczęła przynosić swoją pracę do mojej pracy. Ogólnie robota zrobiła się jeszcze fajniejsza, bo do przerzucania kilogramów papieru dołączyło też radosne wycie nad niektórymi tekstami autorów przekonanych o swoim geniuszu pisarskim.
Michał tylko patrzył na nas jakoś tak… czule i co jakiś czas opieprzał nas, że mamy przynajmniej siedzieć cicho, jak w sklepie ktoś jest. Za każdym razem obiecywałyśmy, że dobrze, już będziemy grzeczne i za każdym razem jakoś nie wychodziło. Ale czego on się spodziewał, wpuszczając Laurę na zaplecze za pierwszym razem?

Ogólnie, moja praca bardzo przypadła mi do gustu. Z Laurą też przypadłyśmy sobie nawzajem do gustu, zwłaszcza, jak zaczęła przy mnie obgadywać Dawida i, od czasu do czasu, Krzyśka.
– Wy się z nim nie lubicie, nie? – zapytałam któregoś paskudnego, wczesnogrudniowego dnia. Na ulicach zalegała obrzydliwa, szara breja – pozostałość po śniegu, który spadł w nocy, Michał od pół godziny katował nas świątecznymi piosenkami (serio? Do Bożego Narodzenia jeszcze prawie trzy tygodnie!), dekorując sklep światełkami i łańcuchami, wśród których zaplątała się sporadyczna bombka, a ja byłam niepocieszona, bo zostawiłam w domu ciepłe kozaki. Laura zerknęła na mnie znad laptopa.
– Niekoniecznie. Sama rozumiesz, trudno jest nam zaufać komuś, kto od stuleci poluje na nasz gatunek, nawet jeśli z tym konkretnym łowcą mamy pakt o nieagresji.
– Ale mnie to nie wygląda na zwykłą antypatię – drążyłam dalej. Jak nie będzie chciała powiedzieć, to mnie trzepnie w ucho i zmieni temat, już parę razy tak zrobiła.
– Bo nie jest – westchnęła ciężko i zamknęła komputer. – Widzisz, Krzysiek miał starszą siostrę. Zawód ma z rodzaju tych raczej rodowych, więc, jak się pewnie domyślasz, siostra też była łowcą. Bardzo dobrym łowcą. Aż za dobrym. – Po chwili wahania kontynuowała: – Wiesz, jak łowcy znajdują swoją… zwierzynę?
– Szukają dziwnych zgonów? – zaryzykowałam.
– Zwykle. Przynajmniej od jakichś stu lat tak robią, wcześniej sytuacja była trochę inna – byłeś inny, miałeś przerąbane. Teraz, jeśli nie zabijamy ludzi, możemy się czuć w miarę bezpiecznie i nie zaglądać pod łóżko, czy nie przyczaił się tam wariat ze srebrnym nożem. Siostra Krzysia jednak nie uznawała takich metod. Poglądy miała dość jednoznacznie średniowieczne i uważała, że aktualny system jest do niczego i jest proszeniem się o kłopoty. Wiedziałaś, że jeśli jedno z rodziców jest wilkołakiem, prawdopodobieństwo, że dziecko też będzie jednym z nas wynosi co najmniej pięćdziesiąt procent? – zapytała nagle, ni z gruszki ni z pietruszki. – W przypadku, kiedy oboje rodziców jest wilkołakami, dziecko prawie na pewno też będzie wilkołakiem.
– Czyli że wilkołactwo jest mutacją? – upewniłam się.
– Coś w tym rodzaju. Wiesz, co to oznacza?
Oj. Ojojoj. Moja mina chyba wyrażała, w jakim kierunku biegną moje myśli, bo Laura pokiwała głową z uśmiechem, który z radością nie miał nic wspólnego.
– Krzysiowa siostra zamordowała kilka rodzin, w tym pięcioro dzieci, zanim trafiła na mnie i Dawida. Mówiąc ogólnie, Krzysiek nie może mieć do nas pretensji, że wykończyliśmy mu siostrę, zwłaszcza że baba była wariatką. Takiego fanatyzmu dawno nie widziałam. Ale mimo wszystko, była jego siostrą i samoobrona czy nie, ma do nas uraz. My do niego zresztą też, bo widział, co wyprawia jego siostrunia, mógł ją powstrzymać…
Wyglądała, jakby zaraz miała się rozpłakać, albo rzucić się najbliższemu człowiekowi do gardła. Jako najbliższy człowiek poczułam się nieswojo.
– Przepraszam – powiedziałam cicho.
Spojrzała na mnie zaskoczona, najwyraźniej wyrwałam ją z zamyślenia
– Nie twoja wina – uśmiechnęła się blado. – Nie musiałam ci mówić.
– W takim razie dziękuję, że mi powiedziałaś. A teraz wracajmy może do roboty, bo czuję, że mi ten cholerny rękopis zaraz ucieknie pod szafę.
Roześmiała się i wróciła do pracy.

W połowie grudnia jedna ze stert książek prawie znikła. Zostało tylko kilka tomów, które nie miały wylądować na półkach jeszcze przez czas jakiś – tytuły zaczynały się na „k” i „o”, a ja szukałam właśnie ostatnich opisanych pozycji na „f”. Wśród książek, które na razie zostawiłam same sobie było tomiszcze z tych oprawnych w skórę, z mosiężnymi okuciami, krzyczące wręcz „jestem księgą z zaklęciami!”. Kucnęłam obok i przyjrzałam się dokładniej. Na okładce nie było tytułu, ale sądząc po nierównych i grubych kartkach, spodziewałam się manuskryptu. Okucia na rogach były misterne, okładka miała zatrzask w kształcie pyska jakiegoś bazyliszkopodobnego stwora. A może to smok miał być? W każdym razie, jakiś gad.
– Nie dotykaj! – wydarł się nad moim uchem Michał.
Zamarłam, prawie dotykając czubkami palców jednego z okuć. Powoli, ostrożnie, zabrałam rękę i odwróciłam się do szefa.
– Najlepiej się odsuń. – Michał bezceremonialnie złapał mnie za ramiona i przestawił pod ścianę. – Skąd to się tu wzięło?
– Mnie się pytasz? Co to w ogóle jest?
– Grymuar – wyjaśnił szef. – Bardzo stary, bardzo niebezpieczny. Zabija każdego, kto go dotknie. Byłem pewny, że jest w pracowni, takich książek nie trzymam nawet tutaj…
Przełknęłam ślinę. Ładna książka. Szkoda tylko, że zabójcza.
– Poczekaj tu – polecił Michał i znikł w pracowni. Po chwili wrócił z kawałkiem płyty pilśniowej. Wsunął ją pod książkę i, bardzo starannie trzymając palce z daleka od tomu, przeniósł znalezisko do pracowni. Polazłam za nim.
W pracowni unosił się jak zwykle zapach lakieru i innych chemikaliów przemieszany z delikatnym aromatem ziół. Michał położył księgę na stole stojącym pod ścianą i zadumał się, oparty o krzesło. Po chwili odchrząknęłam delikatnie, zwracając jego uwagę.
– Dowiem się czegoś? – zapytałam.
– Nieszczególnie masz czego się dowiadywać – westchnął. – Nie wiem nawet, czego ten rękopis dotyczy.
– Znając życie, pewnie wszystkiego po trochu – mruknęłam. – Wiesz może chociaż, jaki jest sens tworzenia podręcznika czarnej magii, którego nikt nie może przeczytać?
– Nie wiem. Nie mam pojęcia nawet, jakimi zaklęciami jest obłożony. Może można tą książkę dotknąć tylko w odpowiedniej fazie księżyca? Albo kiedy gwiazdy są w odpowiednim układzie? A może tylko szczególne osoby mogą jej dotykać? Nie wiem nic na temat tej książki i, powiem ci szczerze, szlag mnie z tego powodu trafia – zwierzył mi się gwałtownie. – Od ośmiu lat usiłuję znaleźć cokolwiek na jej temat, ale nikt nic nie słyszał, nikt nic nie wie.
– A nie da się tego otworzyć jakoś… przez coś? Nie wiem, w gumowych rękawicach albo używając jakichś narzędzi?
Mój geniusz mnie zadziwia.
– Nie. Czego byś nie próbowała, i tak cię szlag trafi. Dwie wiedźmy tak wykończyłem – powiedział ponuro Michał.
Niedobrze… teraz pewnie będzie nas oboje szlag trafiał.
Uśmiechnął się do mnie, znowu z dziwną czułością i wzruszył ramionami.
– Takie życie antykwarysty. Ale skąd ona na zapleczu?
– Nie mieliście problemów z wymyśleniem, że samoświadoma szabla bawi się z wami w chowanego w sklepie. Książka, która zabija dotykiem nie może się przemieścić? Pewnie jej smutno było tak samej, kiedy w pokoju obok jest tyle innych książek…
Roześmiał się.
– Może masz rację.

Miałam rację. Znaczy, niekoniecznie w kontekście samotności zabójczego manuskryptu, ale na pewno w kontekście moich obsesji. Książka korciła mnie przez następnych kilka dni tak, że nie mogłam się porządnie skupić na pracy. Na innych rzeczach zresztą też.
– Co ci? – zapytała Laura znad swojej filiżanki kawy. Zatrzymałyśmy się podczas polowania na prezenty świąteczne na coś słodkiego i ciepłego w Afryce. Umoszczone w przytulnym kącie mogłyśmy spokojnie rozmawiać nawet na tematy nieco… dziwne.
– Ale że co?
Zawsze miałam talent do rżnięcia głupa. Tatuś mi nawet kiedyś dyplom zrobił.
– Jesteś jakaś taka… nieswoja. Zestresowana – uściśliła, pociągając nosem. U kogoś innego stwierdziłabym, że pewnie ma katar. U Laury oznaczało to, że stara się wyciągnąć informacje z mojego zapachu. Nadal mnie zastanawia fakt, że dla nich emocje mają zapach.
– Czy ja wiem, czy zestresowana. Po prostu… – zamyśliłam się. A, co mi tam. Przecież Michał nie zabronił mi nikomu mówić ani nic w ten deseń, prawda? – Znalazłam książkę, której się nie da otworzyć.
– W sensie że co? Zaklejona czy jak? – zainteresowała się Laura.
– Nie. Jak jej dotkniesz to umierasz – wyjaśniłam ponuro. – Żadnego tytułu oczywiście nie ma, nikt o czymś takim, przynajmniej według Michała, nie słyszał…
– A, o to chodzi. Ano wiem, to Nemezis Michała – uśmiechnęła się delikatnie. – Rozumiem, że teraz też twoja?
Pokiwałam głową. No co ja poradzę, że mi się wkręciła ta książka i nie chce odpuścić?
– Ale co ja zrobię? Wiedźma ze mnie żadna, więc nie wykminię, czym jest obłożona, a sprawdzanie, czy jej zabójczość zależy od faz księżyca albo czegoś takiego średnio mi się uśmiecha. Tylko się co jakiś czas łapię na tym, że zaczynam się zastanawiać, co w niej takiego musi być, że ktoś się postarał, żeby nikomu nawet do łba nie przyszło jej dotykać. I czemu w ogóle ktoś to zapisał. I jeśli to nie autor tak tę książkę potraktował, to czemu po prostu jej nie zniszczyć? I tak w kółko.
Zapatrzyłam się ponuro w resztki mojego deseru lodowego. Na dworze może i zaspy i mróz, ale na deser malinowy nigdy nie jest zbyt zimno.
– Przynajmniej teraz już wiemy, że nadajesz się do tej roboty. – Laura wyszczerzyła się do mnie radośnie. – Bez obsesji na punkcie znajdywania różnych rzeczy, w tym prawdy, raczej byś sobie nie poradziła.
Moje ego, do tej pory nieco oklapłe, spuchło odrobinę. Po chwili jednak na powrót oklapło.
– A tak poza chorobą zawodową? Jak się masz?
– Chodzi ci o to, czy nadal mam koszmary?
Pokiwała głową. I tak długo wytrzymała, ostatnio pytała dobre dwa tygodnie temu.
– Mam. Przyzwyczaiłam się już chyba – wzruszyłam ramionami.
– Z tym coś trzeba zrobić. Przecież ty się wykończysz!
– E tam, jeśli po pierwszych dwóch bliskich spotkaniach trzeciego stopnia z morderczymi istotami nadnaturalnymi nie zwariowałam, to przeżyję i to. Zwłaszcza że mnie do tej pory nie wykończyły. Daj spokój, co z tym zrobisz? Lobotomię mi zafundujesz? – obruszyłam się widząc jej potępiające spojrzenie.
– Nie wiem.
Rozłożyłam ręce, no widzisz? Nikt nie wie, co z tym fantem zrobić. Michał, któremu się przyznałam po tygodniu pracy, przekopał się przez swoją bibliotekę, popytał znajomych egzorcystów, Krzysia wysłał, żeby zrobił to samo wśród swoich znajomych łowców. I nic.
– Problem polega na tym, że nikt do końca nie wie, co w tym moim łbie zaszło – wyjaśniłam, pociągając łyk herbaty. – Bo gdyby to był normalny przypadek, nie miałabym kontaktu z jej umysłem. Niestety, w moim przypadku nic normalne ostatnio nie jest. Może za szybko przejmowała kontrolę? A może to rzeczywiście ze mną coś jest nie tak? Wszyscy bezradnie rozkładają łapki. Ktoś nawet zaproponował, żebym sobie powiesiła łapacz snów nad łóżkiem.
– A próbowałaś? Może akurat by zadziałało?
– Łapacze snów nie dopuszczają do człowieka koszmarów z zewnątrz. W tym przypadku ja mam przekichane, bo to wszystko cały czas siedzi w mojej głowie. Nie wiem, może należałoby się skontaktować z jakimś Japończykiem, może ktoś tam ma udomowionego baku? Ale poza tym nikt nie ma żadnych mądrych pomysłów. Poza tym, mówiłam, przyzwyczaiłam się. Nawet zaczynam być w stanie zasnąć po czymś takim z powrotem. Może w końcu przejdą.
Laura popatrzyła na mnie ze współczuciem.
– Dobra, koniec smęcenia – zadecydowała po chwili. – Jeszcze gdzieś chcesz iść?
– Jakoś niekoniecznie. Prezenty już mam, chyba, dla wszystkich…
– A dla mamy? – zapytała delikatnie po szybkim przeliczeniu moich zakupów i przemyśleniu mojego narzekania.
– Dla mamy już mam. Nie musisz być delikatna – wywaliłam na nią język.

Ja nie wiem, jak Michał szukał. Może tylko po swoich kontaktach? No ale że nikt mu nie wspomniał o tym, że w internecie można znaleźć wszystko? Ba, że nikt nie znalazł tego w intenecie? Zaczęłam wierzyć, że całość nadnaturalnej społeczności ma uraz do techniki, względnie uważa wszystko znalezione w internecie za niewarte uwagi, zmyślone i w ogóle głupie. W każdym razie, dość powiedzieć, że jak już przysiadłam do komputera, to znalazłam nawet dość sporo o starych książkach, których nie można dotknąć. W liczbie mnogiej, bo z moich dociekań wynikało, że słyszało o niej parę osób, w sposób wykluczający, że wszyscy mieli kontakt z tomiszczem zimującym w Michałowej pracowni. Zapisałam na wszelki wypadek adresy kilku stron, poklęłam na creepypasty krążące po sieci i zabrałam się do lektury.
Wyszło na to, że prawdopodobnie wszystkie te tomy nawet jeśli nie wyszły z jednego skryptorium, to na pewno w okolicach końca piętnastego wieku należały do jednej osoby. Albo stowarzyszenia, tutaj źródła się ze sobą nie zgadzały. Stwierdziłam, że można założyć, że wtedy księgi zostały obłożone ochroną.
Po trzech godzinach ślipienia w monitor stwierdziłam, że trafiłam w ścianę. Nigdzie nie było nawet wzmianki o tym, kim mógł być tajemniczy właściciel książek. Nawet przypuszczeń nie było. Nic. Żadnych zgadywanek, jakiej narodowości. Zero, nul. Przeciągnęłam się, aż coś chrupnęło i stwierdziłam, że dzisiaj nic więcej nie znajdę.

Na święta do domu wróciłam osiemnastego, żeby się w żaden sposób nie wbić w tłumy studentów i normalnych ludzi, jadących do rodziny. Nie lubię PKP w okolicach świąt. Nikt chyba nie lubi sukinsynów, zwłaszcza, że lubią podstawiać skrócone składy akurat, kiedy wiadomo, że będzie największy tłum. I nie grzeją, kiedy jest największy mróz, a jak temperatura waha się w okolicach kilku stopni, to wyrabiają normę. Na szczęście Michał wybywał do odległej rodziny i zamykał antykwariat na tydzień przed Wigilią, więc w ostatni dzień, po zamknięciu sklepu zrobiliśmy sobie z wilkołakami mini-Wigilię. Na szczęście obyło się bez opłatka, wymieniliśmy się niewielkimi prezentami, złożyliśmy sobie ogólne życzenia i nawtykaliśmy się piernika, który dzień wcześniej pomogłam Laurze upiec. Chyba nam wyszedł, sądząc po odgłosach, jakie wydawali panowie. Odgłosy były szczerze mówiąc bardziej na miejscu w pornolu, noale.
– Kotek, od dzisiaj Laura nie piecze bez ciebie – stwierdził w końcu Dawid, jak już się opanował, choć oczka mu nadal trochę uciekały w głąb czaszki. Michał gorliwie kiwał głową, ale zachował milczenie. Pewnie dlatego, że usta miał zapchane ciastem.
Popatrzyłyśmy na siebie z Laurą. Mężczyźni…
Cóż, wygląda na to, że chyba dostałam przy okazji tymczasowe przezwisko. A nawet trzy. Bo jak mają do mnie wąty, to nazywają mnie niewiedźmą, a jak mnie lubią to albo lecą kotkiem we wszelkich odmianach, albo maleństwem. Od Laury nawet dostałam koszulkę z Kłapouchym, bo „z Maleństwem nie mogłam znaleźć”. Ode mnie natomiast dostali po kawałku dzianiny, która została przyjęta nawet z entuzjazmem. Nie przesadnym, bo nie spodziewałam się wybuchów radości na widok szalika w przypadku obu panów i beretu w przypadku Laury. Michał w rewanżu podarował mi zapasowy ogromny kubek z przesłodką sową. Dawid, jako jedna druga zestawu wilkołaczego podpiął się do koszulki, ale uśmiechał się przy tym tak ślicznie, że już to samo w sobie było prezentem.
Ogólnie do domu jechałam wypełniona po brzegi ciepłymi, miękkimi i kolorowymi emocjami. Nawet w pociągu przysiadł się dla odmiany nie podrywacz z kryzysem wieku średniego, ale przystojny chłopak. I się nawet trochę pouśmiechał.
Oczywiście, jako skończona sierota nie byłam w stanie jakoś odpowiedzieć na dość wyraźne zaproszenie, ale i tak podniosło mi to samoocenę o te kilka punktów. Przynajmniej było na co popatrzeć zamglonym wzrokiem znad książki (bo nie wierzę, że bez okularów na nosie nie wyglądam jak kret, któremu ktoś poświecił prosto w oczy).

Święta, oczywiście, zapowiadały się na zielone. Tutaj należy wstawić cytat z Ani z Zielonego Wzgórza, jak to rozmyśla sobie ona nad tym, czemu Święta szare, bure i może trochę białe, jak oszroni, nazywa się zielonymi, jak w tym całym bałaganie zieleni nie ma już za grosz, nawet świerki w ogrodzie jakieś takie srebrne a sosny w lesie brudne… Czemu oczywiście? Ano temu, że jak w połowie listopada przyśnieży i ten śnieg będzie się trzymał przez ładny miesiąc z opcjonalnymi lekkimi odwilżami, to można się założyć, że na Wigilię ze śniegu nie zostanie nic poza wspomnieniem. A po sylwestrze znowu sypnie i się dopiero drogowcy zdziwią. Tak sobie snułam ponure rozważania natury meteorologicznej, spacerując sobie po wale. Wybraliśmy się z tatą nad Odrę tak w ramach zacieśniania więzi rodzinnych na dwa dni przed Wigilią. Tatuś, wypytawszy pierwej jak mi się pracuje i o parę innych pierdół, oczywiście z błyskiem szalonego wędkarza w oku w końcu stwierdził, że pogoda idealna i on spróbuje, a nuż się jakiś szczupaczek trafi. Pokiwałam głową i powiedziałam, że się przejdę trochę, bo pogoda akurat była ładna, słonko świeciło jasne, mróz nie trzaskał, wręcz ciepło było, wiatr o dziwo nie urywał łba, nic, tylko iść na spacer.
Co też uczyniłam, głupia pipa.

Gdzieś w tle szumiała rzeka, w krzakach przy wale buszowały jakieś ptaszyska, nad moją głową dwa kruki darły mordy. Ogólnie – sielanka, tylko z jakiegoś powodu przeczucie wodziło mi obgryzionym z nerwów paluchem po kręgosłupie. Nie muszę chyba dodawać, że było to przeczucie bardzo niedobre.
Zatrzymałam się w końcu i pogrzebałam czubkiem trepa w twardej, mimo kilku ciepłych dni wciąż przymarzniętej ziemi. Przemyślałam sprawę, podumałam nad sensem istnienia i w końcu obróciłam się na pięcie i pomaszerowałam z powrotem. Po prawej miałam rzekę, której brzeg w miejscu, gdzie akurat byłam, zarośnięty był wierzbami, ogryzionymi co nieco przez bobry, po lewej rozciągał się las topolowo-brzozowo-iglasty, a za nim ciągnęło się pole. Słońce powoli schodziło ku linii drzew, więc dochodziła pewnie czternasta i niedługo tata zarządzi powrót do domu. Wał schodził ku rzece stromym zboczem, przy którym straszyło bagno porośnięte drzewami.
Byłam akurat na wysokości szczególnie poplątanej kępy drzew, za którymi w rzekę wcinała się najbardziej chyba zapuszczona na tym odcinku ostroga. Nie można się było do niej dostać, chyba że komuś chciało się przedzierać przez wierzbowe chaszcze, a jeszcze podchodzić trzeba było ostrożnie, bo bagnisko kończyło się dopiero na wysokości następnej główki w dół rzeki.
I właśnie w tym momencie przeczucie zebrało się w sobie i puknęło mnie gdzieś w tyle głowy uczuciem podobnym nieprzyjemnie do tego, co zafundowała mi drude, grzebiąc mi w pamięci. Stanęłam jak wryta i natychmiast zorientowałam się, czemu przeczucie się tak zaktywowało. Dookoła panowała paskudna cisza. Zamilkły niezidentyfikowane obiekty latające w chaszczach za wałem, kruki przysiadły na topoli jakoś w połowie drogi między mną a główką, na której tata właśnie zarzucał wędkę i, miałam nieprzyjemne wrażenie, wpatrywały się we mnie świdrującym spojrzeniem. I brakowało czegoś jeszcze, ale nie byłam w stanie tego zidentyfikować. Zatelepałam się od nagłych dreszczy i zacisnęłam zęby. W ciągu ostatniego miesiąca nauczyłam się już rozpoznawać zwykłe przeczucia dotyczące spóźniającego się tramwaju albo nagłych opadów deszczu i krwiożerczych kanarów, czyhających tylko, żeby złapać mnie odpowiednio bez parasola albo bez biletu. To przeczucie natomiast, które właśnie przejechało mi po płacie potylicznym i zamilkło, oby nie na wieki, należało raczej do tego rodzaju, który odzywa się, kiedy za węgłem czeka rozwścieczona wiedźma z fireballem w dłoni.
Otrząsnęłam się i już miałam zrobić krok do przodu, kiedy ktoś złapał mnie za ramię. Miał pecha, bidulek, bo od czasu hecy z goblinem Laura i Krzysiek wspólnymi siłami szkolili moje zdolności spuszczania niespodziewającym się niczego napastnikom łomotu.
Zdążyłam tylko zarejestrować skądś znajomą mi twarz zanim do akcji wkroczyły wbijane mi do głowy odruchy i przyłożyłam gościowi z pięści w twarz i wyszarpnęłam rękę z jego uścisku. Facet zatoczył się, ale tylko trochę i natychmiast wyprostował się z powrotem, jedną ręką masując sobie szczękę (która, co zauważyłam z wredną satysfakcją, zaczynała powoli czerwienieć), wpatrując się we mnie z wściekłością. Ojć.
Rozpoznałam gościa, nawet jeśli tym razem miałam na nosie okulary. Przystojniak z pociągu minę miał nieco krwiożerczą i coś ostro nie tak z oczami. Poza tym że zdawały się świecić jakimś takim dziwnym, żółtawym poblaskiem, to na dodatek, kiedy w momencie, kiedy ja stałam jak ta pipa i wgapiałam się w niego sam zainteresowany złapał mnie tym razem za oboje ramion i przytrzymał w miażdżącym uścisku, mogąc przyjrzeć się jego gałom stwierdziłam, że ma pionowe źrenice.
Przeczucie ukłoniło się i z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku, oddaliło się w nieznanym kierunku. A dokładniej nie mogłoś? Nie mogłoś w pociągu się uruchomić?! Uśmiechnęłam się rozbrajająco wprost w wyszczerzone kły nieznajomego i pociągnęłam mu z buta w goleń, w duchu dziękując wszelkim bóstwom, że nie założyłam kozaczków tylko porządne trepy z mocnymi noskami. Tym razem facet był niedysponowany dłuższy moment, podskakując śmiesznie na jednej nodze i miotając takimi przekleństwami, że żałowałam, że nie mogę tego zapisać. Wiązanka była kwiecista, piętrowa i poetycka wręcz a głos napastnik miał miły, schrypnięty i zadziwiająco ciepły. Szkoda, że wydobywał się z wąskich ust, za którymi znajdował się rządek nieludzko ostrych zębisk.
A ja, oczywiście, jako pozbawiona instynktu samozachowawczego idiotka, stałam tak i gapiłam się w potwora, którego właśnie chyba zdołałam ostatecznie rozwścieczyć. Znaczy, instynkt posiadam, ale tylko kiedy jestem zagrożona bezpośrednio, czytaj – kiedy napastnik jest tuż przy mnie. Dwa metry dystansu i już zaczynam zachowywać się jak typowa blond bohaterka pierwszego z brzegu horroru klasy F. Brawa dla tej pani.
Gość klął sobie te trzy metry ode mnie, a ja zastanawiałam się, z czym mam do czynienia. Uzębienie średnio wampiryczne, wilkołakom oczy takich cudów nie wyczyniały. Skłaniałam się raczej ku czemuś… gadowatemu, biorąc pod uwagę kształt źrenic i rozdwojony język, który właśnie mi pokazał. Bazyliszek? E, średnio, nie wygląda na coś, co mogłaby wysiedzieć ropucha albo wąż.
Facet w końcu pozbierał się, stanął stabilnie na obu nogach i, pochylony niczym przyczajone do skoku zwierzę, zwrócił się do mnie. I uśmiechnął się paskudnie, że pięknie, ofiara stoi jak ta trąba i się nie rusza, gapiąc się wzrokiem zahipnotyzowanego królika. Cofnęłam się, nie zastanawiając się nawet, co mam za plecami. Co było, oczywiście, błędem w duchu idiotek z najlepszych filmów klasy K. Coś mi poziom spada. Noga wysunięta do tyłu straciła oparcie i, zgodnie z prawami fizyki, pociągnęła mnie za sobą, poszukując utraconej równowagi. Majtnęłam się do tyłu, zamachałam rozpaczliwie rękami i ze zduszonym okrzykiem poleciałam. Prosto w lodowate bagienko u stóp wału, które przyjęło mnie z radością matki, witającej dziecko powracające z pięcioletnich wojaży po świecie. Z pluskiem wygrzebałam się na powierzchnię, ogłupiała od nagłej zmiany temperatury. Lodowata breja udająca wodę przesiąkła natychmiast przez spodnie i kurtkę i poczułam się jakby mnie ktoś obłożył lodem. Zgarnęłam z twarzy włosy posklejane w strąki i spojrzałam w górę. Żmijowaty nie tracił czasu i już był tuż nade mną. Szybko ogarnęłam swoje możliwości, a było ich niemiło mało. Na wał nie miałam szans się dostać, wrzasnąć na tatę, który miał pod ręką siekierkę też nie miałam jak, bo dreszcze i przerażenie odebrały mi tymczasowo głos. W boki? Też nie bardzo, bo flankowały nas rozrośnięte złośliwie wierzby. A żmij był coraz bliżej.
Przeczucie milczało, więc stwierdziłam, że co mi tam. Rzuciłam się do tyłu, w stronę chaszczy zasłaniających ostrogę. Nie zwracając uwagi na smagające mnie po wrażliwych od zimna policzkach gałęzie, przedarłam się przez niewielki prześwit między konarami skarłowaciałego drzewa. Wypadłam na zarośniętą suchą trawą ostrogę i przez chwilę w panice usiłowałam złapać oddech. Zadziwiające, jak człowiek zaczyna hiperwentylować po krótkiej kąpieli w lodowatym błocie i bliskim spotkaniu ze żmijowatym paskudem. Paskud na chwilę został zatrzymany przez zielsko. Prześwit był wystarczający, żebym się przez niego przerzuciła bez większego problemu, ale żmij był większy ode mnie, mimo że szczupły, więc jemu przejście przez chaszcze nastręczało trochę problemów. W butach nieprzyjemnie mi zachlupotało, ciuchy przyklejały się do mnie powoli. Idąc w stronę czubka ostrogi wyplątałam się z przemoczonej kurtki i szalika. Chciałam sprawdzić, czy tata będzie mnie stąd widział, chciałam go zawołać, zawyć o pomoc, cokolwiek… Już pal licho, że musiałabym się gęsto tłumaczyć, czemu potrzebuję ratunku przed wyraźnie wężowatym gościem, tata inteligentny jest, wytłumaczyłabym mu. Przy okazji sprawdziłam komórkę. Oczywiście, bez zasięgu, musiałam się zdać na własne struny głosowe. Dwie ostrogi dalej zamajaczyła mi sylwetka z wędką w dłoni, którą rozpoznałam jako mojego własnego rodziciela. Już miałam wydrzeć mordę, żeby łapał siekierkę i ratował biedną latorośl, kiedy zorientowałam się, czego jeszcze mi brakowało w tej nagłej ciszy.
Bo ta cisza była wszechogarniająca. Zamilkło wszystko, włącznie z bełkotem wody w rzece. Prąd wydawał się zastygły, nie poruszała się jedna falka na powierzchni wody. Nic. Skubaniec jakimś cudem zatrzymał czas. Albo, skonstatowałam po chwili usilnego wpatrywania się w sylwetkę jakiegoś drapieżnego ptaszyska wiszącą na niebie, przynajmniej spowolnił go tak, że nie dało się zauważyć jego upływu.
Cholera. Rozejrzałam się dookoła, może akurat się pęta w okolicy jakiś łowca albo insza pomocna duszyczka odporna na takie hece?
Nie pętało się w okolicy nic. A żmij już się wyplątał z namiętnych objęć miejscowej flory i brodził w moją stronę w wysokich trawach. Trzeba było się wbić w to zielsko i udawać, że mnie tu nie ma, pomyślałam ponuro. Jemu szerokie lancetowate liście podobnej do trzciny trawy sięgały prawie do piersi, mnie wystarczyłoby się przygarbić, żebym zniknęła wśród szarej zieleni. A jakbym kucnęła, to już w ogóle, szukaj wiatru w polu, o ile nie wbiłabym się akurat w kępę pokrzyw. A znając moje szczęście, pewnie bym się wbiła.
Pod moimi stopami zachrzęściły luźne kamienie, którymi wyłożona była ostroga. Na czubku następnej stał mój własny rodzony ojciec, zatrzymany wpół gestu zarzucania wędki.
– Dobra. Czego chcesz? – zainteresowałam się poniewczasie. A może on tylko chciał o godzinę zapytać, a ja mu tak nieuprzejmie przywaliłam w nos?
– Ciebie – uśmiechnął się obłędnie. W sumie, gdyby nie te zęby… zaraz, że niby co?!
Aż mnie wryło w glebę. Znaczy, raczej wryło mnie w wodę, bo stałam już piętami w nurcie rzeki. Niestety, nawet spowolniona, zachowywała się jak woda i nie chciała mnie utrzymać. No to jakiekolwiek możliwości ucieczki diabli wzięli. Jakbym miała choć cień podejrzenia, że mogę tutaj odstawić jakiegoś pieprzniętego proroka, to bym spróbowała dostać się na drugi brzeg, ale tak?
– Pójdziesz ze mną – uświadomił mnie żmijowaty. – Będziesz robić, co mówię i nie stanie ci się krzywda.
A takiego. Nie lubię robić, co mi mówią. Taka już moja polska natura. Rozejrzałam się. Gość czegoś ode mnie chce, tak? I jestem mu do tego potrzebna żywa, tak? A, ciul z tym, z hipotermii da się wyjść, może się nie utopię…
Wężowaty zbliżał się miękkim, powolnym krokiem.
Gdzieś kątem oka zarejestrowałam ruch wśród trzcin. Ki diabeł? Toż nic się poza naszą dwójką tutaj nie rusza… Spomiędzy zieleni wyłoniła się nieziemsko piękna i naga kobieta. Długie blond włosy opadały jej do kolan, w jasnej, idealnej twarzy jaśniały zielone oczy.
Żmij zauważył, że nagle znieruchomiałam z wyrazem cielęcego zachwytu na twarzy i coś mu nie stykło. Odwrócił się, a w tym momencie kobieta rzuciła się do przodu i wyciągnęła do niego ręce, jakby chciała go przytulić… a nie, jednak nie. Jej dłonie wydłużyły się, palce, między którymi wykwitła jasna błonka, zakrzywiły w szpony. Żmij odskoczył w bok z kocim refleksem, opadł nisko w przygotowaniu na następny atak i… się rozczarował. Bo blondynka przeleciała obok niego, złapała mnie w pasie i pociągnęła mnie tanecznym wręcz krokiem od czubka ostrogi do mniej więcej połowy jej długości, akurat w miejscu, gdzie woda była najgłębsza, i, przy wtórze wściekłego wrzasku żmija pociągnęła mnie za sobą do rzeki. Woda rozstąpiła się jakoś niechętnie, ale niekoniecznie wolniej, niż zrobiłaby to w normalnych warunkach.
Zanurzyłam się z głową i odruchowo próbowałam wybić się do góry, ale przeszkodził mi mocny uścisk w talii. Woda była straszliwie mętna, na dodatek słońce w momencie objawienia się żmijowatego było już niewiele nad linią drzew, więc najjaśniej też nie było. Ale zdołałam dostrzec jasną plamę twarzy mojej topicielki. Pomagał zresztą fakt, że była przyklejona do mojego boku. Jej twarz była rozmyta (cholera, chyba okulary zleciały mi z nosa, zaklęłam w duchu), ale widać było na niej niepokój. Nie byłam przygotowana na nagłą kąpiel i płuca już zaczynały mnie palić z braku tlenu. Próbowałam słabo wydostać się z jej objęć, mętnie uświadamiając sobie, że nie dała mi rady wiedźma, nie dał mi rady goblin, to wykończy mnie nawet nie jakieś żmijowate coś, tylko wodnica. E tam, histeryzujesz, w objęciach kogoś takiego to i można schodzić z tego świata, uświadomił mnie mój oczadziały z niedoboru paliwa mózg. Ale czemu akurat w syfiastej Odrze?!
Otoczona aureolą jasnych włosów twarz pojawiła się tuż przed moją, wodnica położyła mi palec na ustach i otworzyła szeroko oczy, jakby próbując coś przekazać. Mój organizm resztkami sił bronił się przed odruchem wciągnięcia powietrza do płuc, więc niekoniecznie byłam w nastroju na szarady. Wodnica przewróciła oczami, objęła mnie dokładniej i mnie pocałowała. Delikatnie przyłożyła swoje usta do moich i przez moment tak znieruchomiała, po czym władowała mi język między rozpaczliwie zaciśnięte usta. Jakbym była w pełni sił umysłowych i fizycznych, to bym pewnie jakoś zareagowała, a tak przeszło mi przez głowę tylko, że jak na pierwszy pocałunek w życiu to mogłoby być lepiej, ale nie będę narzekać, skoro ma to być też ostatni…
W końcu potrzeba oddychania wygrała ze zdrowym rozsądkiem i odruchami i spróbowałam wziąć oddech. Woda zalała mi usta, wjechała do nosa. Poczułam okropny ból, ostry i palący. Tyle że nie w płucach, skojarzyłam nagle. Miałam wrażenie, jakby ktoś mi przeorał czymś ostrym szyję po obu stronach, ale poza tym nagle miałam wrażenie, jakbym była z powrotem na powierzchni. Mózg zaczął nadrabiać zaległości tych kilkudziesięciu sekund, kiedy umierałam z niedoboru tlenu, i poczułam dokładnie, jak lodowata jest woda, do której wleciałam. Palców już nie czułam, do tego prąd, mimo że aktualnie leniwy i ospały, ciągnął mnie w dół i nagle się zorientowałam, że uścisk wodnicy przytrzymywał mnie w miejscu, nie ciągnął w dół albo do nurtu głównego. Jeszcze raz odetchnęłam, tym razem spokojniej i bardziej świadomie. Zamrugałam prosto w rozjaśnioną uśmiechem twarz wodnicy, a później przeniosłam wzrok na jej szyję, na której niczym niekrwawiące rany radośnie machały do mnie pokrywy skrzelowe. Sięgnęłam dłonią do swojej własnej osobistej szyi. I w końcu wrzasnęłam.
Miałam skrzela, dokładnie takie same, jakie poruszały się delikatnie na smukłej szyi wodnicy, jeśli miałam wierzyć niedokładnym odczuciom moich przemarzniętych palców. Niby jakim cudem?! Jak to działa, bo nie kminię, powinnam mieć tę wodę chyba w płucach, nie?
Wodnica przewróciła wielkimi oczyskami i przytknęła czoło do mojego. Natychmiast zalała mnie fala błogości i spokoju. Jakbym słyszała z daleka znajomą melodię, przytłumioną, ale tak dobrze wbitą między synapsy, że i tak rozpoznawalną. Przestałam się miotać.
Gdzieś nad nami, ponad burą taflą coś wyło wściekle. Docierało do nas stłumione przez leniwe wibracje otaczającej nas wody. Wodnica popatrywała czujnie w kierunku powierzchni, ale cały czas trzymała moją twarz w dłoniach i pilnowała, żebym nie odsunęła się zbytnio. Średnio mi to przeszkadzało, zbyt byłam ogłupiała ze strachu i, nie ukrywajmy, byłam w lekkim szoku. Melodia rozbrzmiewająca mi pod czaszką też robiła swoje. Ale nie zmieniało to faktu, że czułam, jak dookoła coś się napina, jakby powoli rosło ciśnienie. Prąd zwolnił jeszcze bardziej, o ile to było w ogóle możliwe, coś w maszynerii świata jęknęło rozdzierająco i pękło z cichym puknięciem zatykającym uszy. Prąd rzeki uderzył w nas nagle obudzony z letargu, gdzieś nad głową usłyszałam zduszony krzyk i wodnica mnie puściła.
Przeciągnęło mnie po dnie, przytrzymało tuż przed czubkiem główki i już miało mnie pociągnąć warkoczem do głównego nurtu i w siną dal, do Zalewu pewnie znając moje szczęście, ale zdołałam wygrzebać się na łachę i, wczepiona kurczowo palcami w kamienie, którymi wyłożona była główka, wypełzłam na w miarę suchy ląd. Prychnęłam wodą z nosa i przełyku, szyja zapiekła niemiłosiernie i znowu mogłam normalnie oddychać. Zanurzona do bioder w nurcie odwróciłam się na plecy i przez chwilę łapałam oddech, nie zwracając uwagi na dziwnie odległe krzyki taty, wbijając niewidzący wzrok w blade niebo.
W końcu tata wrzasnął na tyle głośno i z wystarczającą paniką w głosie, że oprzytomniałam trochę i zaklęłam. Niezgrabnie zaczęłam się zbierać na odmawiające posłuszeństwa nogi, biodro i ramię pulsowały tępym bólem, musiało mną mocno trzepnąć o dno.
Z nasady ostrogi dobiegły mnie trzaski i wściekłe przekleństwa, a po chwili, kiedy wywindowałam się do mniej więcej poziomej pozycji, na cypel wpadł tata. Nawet nie pytał, co się stało i czemu postanowiłam sobie popływać w grudniu, w Odrze na dodatek, tylko capnął mnie za kołnierz i zgarniając po drodze przemoczone kurtkę i szalik, które ciepłam gdzieś po drodze na trawę, zatargał mnie, słaniającą się w szoku, do samochodu.
Już w samej bieliźnie, otulona tatową kurtką, z ogrzewaniem rozkręconym na ful, zaczęłam się trząść, nie wiem, czy mnie hipotermia powoli puszczała, czy dopiero do mnie dochodziło, co się stało. Możliwe, że jak ostatnio często się działo, obie możliwości były poprawne. Ojciec robił kółeczka po mojej stronie samochodu, rozmawiając z kimś gwałtownie przez telefon, spoglądając co chwilę w moją stronę.
Tego mi nie odpuści. Podniosłam stopy, żeby padał na nie strumień ciepłego powietrza i patrzyłam, jak powoli odzyskują kolory, które mogłyby ujść za zdrowe. A przynajmniej nie sprawiać wrażenia, że bardziej na miejscu byłyby na kilkudniowym trupie.
Ogólnie nie byłam najszczęśliwsza. Nie dość, że omal nie przyprawiłam taty o zawał, to jeszcze byłam przemarznięta, poobijana i ogólnie zgrabiała, a do tego w szoku. Żmijowaty znikł z pola widzenia, ale coś mi mówiło, że jeszcze się objawi.
Znając konwencję, w najmniej ku temu odpowiednim momencie.
Tata wreszcie skończył dyskusję i wsiadł z westchnieniem do samochodu. Popatrzyłam na niego pytająco.
– Możesz mi powiedzieć, co się stało? – zapytał. Niekoniecznie takiego podejścia się spodziewałam.
– A co widziałeś? – zainteresowałam się ostrożnie. Ostrożność wynikała po równo z niepewności jak i z tego, że nie chciałam sobie odgryźć przez przypadek języka. Zęby powoli przestawały mi dzwonić jak pieprzone sanki świętego Mikołaja, ale nadal wstrząsały mną dreszcze. Rodziciel popatrzył na mnie podejrzliwie, ale po chwili wzruszył ramionami.
– Wylazłaś na główkę, chwilę się tam pokręciłaś. Zarzucałem wędkę, jak zobaczyłem, że pojechałaś na jakimś zielsku i wleciałaś do wody.
– No. No to wiesz, co się stało – uśmiechnęłam się radośnie, choć efekt pewnie psuł mój ogólny stan, który, delikatnie rzecz biorąc, nie był najlepszy. Włosy, nadal wilgotne i brudne jak cholera, miałam dodatkowo rozczochrane po gorliwym wycieraniu ich ręcznikiem, więc wyglądałam jakby piorun w agrest strzelił, do tego byłam ogólnie umorusana syfem z rzeki i, sądząc po upiorze, patrzącym na mnie z wstecznego lusterka, trupio blada. – Się poślizgłam – uściśliłam.
Westchnął cierpiętniczo.
– Czujesz kończyny?
– Aha. Chociaż wolałabym nie.
– Dzwoniłem do znajomego lekarza, możesz mieć jakieś powierzchowne odmrożenia, ale nie powinno to być nic poważnego. Jak wrócimy do domu, to natychmiast maszerujesz do wanny i masz tam siedzieć, dopóki nie odzyskasz normalnych kolorów. Sieroto. – Wyciągnął do mnie rękę i rozczochrał mi włosy jeszcze bardziej. Uśmiechnęłam się blado w odpowiedzi. Szczerze, to nie miałabym nic przeciwko temu, żeby z tej wanny nie wypełzać do lata, pod warunkiem, że woda cały czas byłaby ciepła. Ciekawe, czy są na to jakieś zaklęcia? E, co mi z tego, jakby nawet były, to nie mam szans żeby jakiegoś użyć.
Moje życie ssie.

Już zanurzona w gorącej wodzie po czubek nosa (i po raz pierwszy w życiu mogłam się zanurzyć po uszy i tak zostać – skrzela otworzyły się natychmiast, jak tylko woda podeszła mi pod nos) zaczęłam sprawę przemyśliwać.
Żmij chciał mnie, tak? Tylko na co mu taka ja? Nic ciekawego, szczerze powiedziawszy, ot, małe, chude, blond i głupie. Westchnęłam ciężko, woda zabulgotała wściekle przy moich policzkach. Należy się skontaktować z Laurą albo Dawidem, w ostateczności z Krzysiem, może oni będą wiedzieć coś więcej na temat natrętnych wężowatych przystojniaków.
Sukinsyn już w pociągu musiał mnie sobie wybrać. A później co? Jak mnie znalazł? Zadrżałam, po parującej wodzie rozeszły się niewielkie fale. Obserwował mnie? Jeśli tak, to naprawdę musiało mu zależeć. Zanurzyłam się cała i otoczyła mnie… nie cisza. Szczerze, to pod wodą słyszałam więcej, bo wibracje się po chałupie zawsze niosły nieźle, ale odgłosy były przytłumione i jakieś takie… łagodniejsze. Przed oczami stanęła mi wodnica. Idealna, owalna twarz z pełnymi ustami, wielkimi, jasnozielonymi oczami, prostym nosem i delikatnymi łukami brwi. Smukłe, ale silne ciało, delikatna, jasna skóra… przygryzłam wargi i popatrzyłam niepewnie w sufit, drżący przez taflę wody nad moją twarzą.
Wydałam z siebie pełen frustracji nieartykułowany dźwięk, który powędrował ku powierzchni w postaci sfrustrowanych bąbelków i uniosłam dłonie do twarzy. Ciekawe swoją drogą, co dokładnie zrobiła? Między palcami błon nie miałam, tylko skrzela mi nagle wyrosły.
Jak wrócę do pracy, to będę musiała przejrzeć ten traktat o rusałkach, ciul, że był po francusku. Kiedyś trzeba sobie język porządnie przypomnieć. Zastukałam paznokciami w ściankę wanny. No stąd nic nie załatwię, pozostało mi tylko modlić się, że komórka będzie do odratowania. Szkoda tylko, że zapasowa para okularów została we Wrocku, będę teraz albo chodzić w za słabych, albo po prostu łazić na ślepego bez żadnych szkieł.
Ech, te rzycie…

Telefon, szczęśliwie, działał jak złoto. Co Nokia to Nokia, ostatecznie. Jak można po cholerstwie przejechać samochodem, to krótka kąpiel albo dwie krzywdy mu nie zrobi. Oczywiście najpierw musiałam się wyspowiadać rodzinie, czemu, po co, co mi do łba strzeliło, czy mnie coś boli (durne pytanie, siniaki mi już piękne wykwitały na ramieniu i biodrze, prawych, niestety, bo mam tendencję do spania na prawym boku, żeby to wszystko szlag), czy nie jest mi słabo, czy mi czucie wróciło… Znajomy doktor został ściągnięty dla spokoju ducha, opukał mnie, zajrzał do pyska, poświecił w oczy, sprawdził, czy mam czucie (miałam) i stwierdził, że przeżyję. A dzięki wielkie, tyle to i ja sama mogłabym rodzicom powiedzieć. Następnie zostałam zapakowana pod kocyk z ciepłą herbatą w dłoni i przykazem, że mam się nie ruszać. Ani trochę, nawet jak chcę siku, to mam najpierw spytać, czy mi wolno.
Dobra, ja rozumiem, napędziłam im stracha, ale to nie powód, żeby robić ze mnie kalekę! Wleciałam do rzeki, a nie złamałam sobie obie nogi, na litość boską!
Głucha na moje marudzenie mamusia skakała wokół mnie i dopytywała się co chwilę, czy czegoś bym nie zjadła, a może bym się napiła, a może mnie coś boli… Osiwieć można.
– Muuuuuś – zawyłam cierpiętniczo w poduszkę, którą z uporem godnym lepszej sprawy próbowałam się od kilku minut udusić. Nie wychodziło. – Nic mi nie jest, nic mnie nie boli. – Bardziej, niż pół godziny temu, dodałam w myślach. – Nie jestem głodna, nie umieram i niekoniecznie mam w planach nagle zacząć, jak tylko spuścisz mnie z oka. Mogę iść do siebie?
Jak nie zadzwonię, to chociaż wyślę mejla z zapytaniem, cóż to za kreatura mogła mnie tak pożądać i czemu.
– Siedź – rozkazała urażona rodzicielka i wróciła do lepienia pierogów.
– Ale ja tu zejdę z nudów! – poskarżyłam się na los mój okrutny. Czytać nie mam co, w telewizji jak zwykle bryndza, telefon się suszył… No nic, tylko sobie strzelić w łeb.
W końcu tata się zlitował i dał mi tablet. No bogom dziękować, przynajmniej puszczę wiadomość do wilkołaków, żem w tarapatach i jakby przyszło co do czego, to mają mnie ratować. Bezwzględnie. A w międzyczasie niech sprawdzą, czy ktoś nie wie, co może mieć zęby jak pirania, oczy jak żmija i rozdwojony język, ale tak poza tym sprawiać wrażenie nawet wyględnego młodzieńca. O wodnicy na razie nie wspominałam, wolałam sama sprawdzić, o co chodzi. Możliwe, że nie był to najlepszy pomysł, możliwe, że syndrom niedorżnięcia mi się po prostu rzucał na mózg, ale kij z tym. Najwyżej będą mnie ratować przed wężowatym i wodnicą. Bywa.
Odpowiedź dostałam po godzinie. Zostałam opierdolona z góry na dół za szlajanie się bogowie wiedzą gdzie sama (jakie sama, tatuś był kilkadziesiąt metrów ode mnie!), za informowanie o takich wypadkach przez mejl (noż pisałam, że telefon mam chwilowo niedysponowany), a następnie nastąpił ciąg bardzo dokładnych pytań dotyczących żmijowatego. Czy miał jakieś znamiona? A skąd mam wiedzieć, nie zaglądałam mu pod ubrania! Czy miał rogi? Niekoniecznie, chociaż przydługawa grzywka trochę zasłaniała czoło, więc jeśli Laurze nie chodziło o rogi baranie tylko jakieś, bo ja wiem, niewielkie wypustki, to równie dobrze mogłam nie zauważyć, zbyt skupiona na oczach i zawartości paszczy. Coś rzuciło mi się w oczy? Poza faktem, że najwyraźniej czegoś przeszkadzała mu woda, bo jakby nie skoczył mnie wyciągać z ramion wodnicy, choć tak mu na mnie zależało, to nic. Czy coś mówił? Napisałam przecież, że mnie uświadomił, że mnie pożąda i mam się słuchać, to nikomu się krzywda nie stanie. Chyba że chodziło im o tę wiązankę przekleństw, którą uraczył mnie, jak go skopałam, przy okazji prezentując tańce ludowe? Pokręciłam głową. Zatrzymanie czasu według wilkołaków do niczego nie pasowało, bo to potężna magia i ponoć aktualnie nie było na ziemi nikogo, kto byłby w stanie czegoś takiego dokonać na taką skalę. Ponoć na powierzchni kilku metrów niektórzy dają radę, ale tak żeby w całej okolicy? Też nie mieli pojęcia, czego mógł ode mnie chcieć, ale nie wiedząc, czym był, trudno określić, na co mogłabym mu być potrzebna. Ślepy zaułek za ślepym zaułkiem. Kazali mi uważać na wszystko, jakbym miała choć cień podejrzenia, że wężowaty może czyhać za węgłem, to mam natychmiast dawać znać. Następnie nastąpiły życzenia spokojnych świąt i takie tam.
Odpisałam, podając skąpe informacje dodatkowe, jakimi dysponowałam i przez chwilę zastanowiłam się, czy może wodnica nie była czynnikiem, który zatrzymał żmija na brzegu? Po chwili jednak zrezygnowałam z tego pomysłu. Jakoś kiedy myślał, że ma zamiar go atakować, nie wyglądał na specjalnie przejętego. Coś innego musiało być na rzeczy.
Byłam zbyt rozproszona, żeby wziąć się za jakieś porządniejsze poszukiwania odpowiedzi, postarałam się tylko zapamiętać, że należy sprawdzić, co z istot legendarnych bało się wody. Poza nieumarłymi… Przeczucie wróciło w glorii i chwale, by znów puknąć mnie paluchem w kark, posyłając w dół kręgosłupa dreszcze.

Jedenaście stron. Czyli wracam do formy, po zadziwiająco krótkiej czwórce. Radzę się przyzwyczaić do takiej długości i od czasu do czasu cliffhangerów, bo muszę co jakiś czas dzielić, żeby nie wyszła epopeja na trzydzieści stron...
Dziękuję ślicznie za wszystkie komentarze przy okazji, bo te, jak wiadomo, karmią wena i dają motywację.

5 komentarzy:

  1. Uśmiałam się, jak zwykle. Ona ma coś skłonności homo, najpierw Laura, teraz wodnica. Mam tylko jeden zgrzyt. W tym jednym miejscu ma na serio rzycie? Miałaś na myśli tylnią część ciała? Chyba, że to podpucha, czy dokładnie czytamy.
    Pozdrawiam. Ada.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ona jest po prostu bi, a że do tego dość sfrustrowaną, że tak to ujmę, estetyczną oportunistką, to się nie przejmuje takimi drobnostkami jak płeć, kiedy pojawia się ktoś atrakcyjny ;).
      A rzycie miały być tam, gdzie są, żadna podpucha, jeno skrzywienie takie po Sapkowskim i analizatorniach.
      Dziękuję za komentarz :)

      Usuń
    2. Mnie nie przeszkadza, że ona jest bi, dodaje to opowiadaniu smaczku i wywołuje zabawne sytuacje.
      "Jak wrócę do pracy, to będę musiała przejrzeć ten traktat o rusałkach, ciul, że był po francusku. Kiedyś trzeba sobie język porządnie przypomnieć. Zastukałam paznokciami w ściankę wanny. No stąd nic nie załatwię, pozostało mi tylko modlić się, że komórka będzie do odratowania. Szkoda tylko, że zapasowa para okularów została we Wrocku, będę teraz albo chodzić w za słabych, albo po prostu łazić na ślepego bez żadnych szkieł.
      Ech, te rzycie…" - o tą rzyć mi chodziło.

      Usuń
  2. O, jak tu fajniusio! Czyta się błyskawicznie, można sobie porżeć od czasu do czasu ku ogólnej dezaprobacie rodziny zajętej "poważnymi rzeczami, nie to co ty, dziecko próżniacze i pasożytnicze!". Ale po co zajmować się czymś dramatyczno-patetycznym, skoro można sobie poczytać o takiej sympatycznej niewiedźmie? :D
    Dobra, nasłodziłam, to przechodzę do konkretów. Bardzo płynny tekst, akcja przyspiesza i zwalnia w odpowiednich momentach, utrzymuje dobre tempo, jest intryga, jest napięcie, jest cud, miód i orzeszki. Potrafisz zaciekawić, wciągnąć w swoją historię i to ci się chwali.
    Bohaterowie drugoplanowi są wyraziści, realistyczni i całkiem przekonujący. Nie są schematyczni, można to stwierdzić nawet mimo że nie znamy ich zbyt dokładnie - zarysowujesz ich tylko, bez wchodzenia w szczegóły, ale i tak nie są papierowi. Za to duże brawa.
    Sama Kasia tylko wydaje mi się taka... trochę sprzeczna? No nie wiem - bo z jednej strony kilka razy zwróciłaś uwagę, że jest raczej nieśmiała i bardziej intro niż ekstra, więc jej zachowanie względem wilkołaków i Krzyśka w tych pierwszych rozdziałach nieco mi zgrzyta. To samo z jej (chyba wyczytałam to wyrażenie w którejś odpowiedzi na komentarz pod poprzednimi postami, nie pamiętam dokładnie gdzie) "strumieniem świadomości" - jest mocno zgryźliwy, śmiały - bardziej pasuje do otwartej, odważnej dziewczyny, na którą, tak mi się wydaje, bardziej wychodzi Kasia. Scena z pierwszą rozmową w antykwariacie i jej nieśmiałość wobec przystojniaka w pociągu wyglądają przez to nieco sztucznie, bo nic innego nie wskazuje na taką cichą i wycofaną osobowość.
    I jeszcze jedna uwaga, właśnie co do formy, którą wybrałaś. Czyta się to miodnie i uśmiech człowiekowi nie schodzi z mordki nawet w tych dramatycznych momentach, bo żarty się Kasi trzymają, jak nic. Potocyzmy bardzo się z tym komponują i nadają wiarygodności, ale mam wrażenie, że czasem trochę przeginasz. Prawdopodobnie to tylko subiektywne odczucie, ale momentami przemyka mi przez myśl, że co za dużo to niezdrowo. No bo ja wiem, narracja pierwszosobowa rządzi się swoimi prawami i nie mam zamiaru się tego czepiać, ale mimo wszystko jest to literatura i niektóre wyrażenia aż kolą w oczy (chyba że moje są po prostu nadwrażliwe :P). Teraz pluję sobie w brodę, bo nie wypisywałam przykładów po drodze, ale od następnego rozdziału się poprawię, obiecuję!
    To samo tyczy się literówek i przecinków. Zauważyłam parę, naprawdę niewiele jak na tak dużą partię tekstu, pierółek, typu "tą" zamiast "tę" przy bierniku albo przecinek w jakimś "chyba że" czy tam "mimo że" - naprawdę, już nie pamiętam, ale następnym razem wypiszę (a co, kto upierdliwemu zabroni?!).
    Tym razem już kończę, pozdrawiam cieplutko i życzę mnóstwo, mnóstwo wena. No, i czekam niecierpliwie na następny rozdział, ale to chyba oczywiste. ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję pięknie za te słodkości w komentarzu, dobrze mi robią na wenę ^^. Zarzuty/wytknięcia nieścisłości zresztą też dobrze mi robią i za nie też ślicznie dziękuję.
      Co do tych Kasiowych sprzeczności, możliwe, że nie wyszło mi to w narracji, ale to jest właśnie taka trochę sprzeczna osóbka - ogólnie jest wycofana i nieśmiała, ale jeśli uzna kogoś za swojego, to umarł w butach, już się jej nie pozbędzie i wtedy wychodzi z niej charakterne stworzenie. A pierwszy kontakt z wilkołakami i Krzysiem był dla niej dość traumatyczny i po tych przejściach nie miała już siły, żeby się samą ograniczać. Bo to też wynika z tego, że ma dość niską samoocenę i dlatego nawiązywanie kontaktów albo proszenie o pomoc jest dla niej trudne. Możliwe zresztą, że mi trochę jej pierwotny charakter uciekł w tym całym zamieszaniu, za co się kajam, ale czego w tym momencie nie dam rady zmienić... Może kiedyś, jeśli mnie najdzie na przepisanie tego od początku ;). A jeśli o jej narrację idzie, to monologi wewnętrzne nawet osoby nieśmiałe i introwertyczne potrafią mieć zgryźliwe i pojechane. Po prostu się z tym nie uzewnętrzniamy :P.
      Za pokazanie na przykładzie przyszłych rozdziałów, gdzie przeginam, byłabym wdzięczna, zawsze dobrze widzieć, co czytelnikowi przeszkadza :). I wychodzi na to, że nawet jak się dziesięć razy tekst przeczyta, to i tak się zaplączą jakieś zabłąkane przecinki... Jednak łatwiej sprawdza się czyjś tekst.
      Jeszcze raz dziękuję za komentarz, idę przeczytać tekst jeszcze raz i zapraszam na następny rozdział w przyszły piątek ^^.

      Usuń